Strony

wtorek, 29 marca 2016

Wielkanoc po naszemu.

Siedzenie godzinami przy stole i objadanie się w towarzystwie całej rodziny nawet najpyszniejszymi świątecznymi sałatkami, ciastami i innymi specjałami - to tak naprawdę...najgorszy z możliwych scenariuszy, jaki jestem sobie w stanie wyobrazić. (JA, OSOBIŚCIE -  bo jeśli ktoś inny ma na to wielką i zupełnie szczerą ochotę, to jego sprawa i nie mam absolutnie nic przeciwko temu ;) )

Ten, kto podczytuje mnie od dłuższego czasu, na pewno zdążył się już zorientować, że bardzo niespokojne z nas duchy, że ciągle nas gdzieś nosi i że z reguły nie dajemy rady tkwić zbyt długo w jednym i tym samym miejscu. (Zwłaszcza w sytuacji takiej jak obecna - kiedy większość relacji w naszych rodzinach przypomina pisanki-wydmuszki: z wierzchu pięknie pomalowane i kunsztownie ozdobione, natomiast w środku - zupełnie puste...)

Dlatego tym razem również usilnie wzbranialiśmy się przed takim rozwiązaniem i postanowiliśmy zrobić wszystko zupełnie po swojemu. Nie poddaliśmy się nawet zewnętrznej presji ze strony mojej babci, która co roku próbuje wywołać w nas poczucie winy, że nie chcemy spędzić Świąt w całości u niej (i nieważne, że mieszka dosłownie parę metrów dalej i że bywamy tam z Bąblem średnio trzy razy w tygodniu). 

Nie pojawić się w ogóle - byłoby faktycznie sporym nietaktem. A zatem odwiedziliśmy w tempie ekspresowym wszystkich tych, którzy chcieli być przez nas odwiedzeni, Bąbel podarował dziadkom, chrzestnym i pradziadkom papierowe króliczki ze słodką niespodzianką w środku - i...tyle nas widzieli. Prawda jest taka, że mamy całą najbliższą rodzinę tuż obok praktycznie na co dzień - więc Święta stanowią dla nas raczej okazję do odpoczynku od niej i złapania chwili oddechu, niż do zacieśniania rodzinnych więzi. 


A potem był już totalny spontan, freestyle i pełna improwizacja...

...mała agroturystyka...


...wyjazd nad jeziorko...



...wspólne szaleństwa na placu zabaw...


...i moim skromnym zdaniem wyszło nam to wszystkim na dobre - bo obyło się bez niepotrzebnych nieporozumień, bez wzajemnych pretensji, bez konieczności wysłuchiwania po raz pierdyliardowy dyskusji natury politycznej przy świątecznym stole (a takie zawsze się niestety u nas rozwijają i zmierzają zwykle w kierunku bardzo niepożądanym, przy którym aż nóż mi się w kieszeni otwiera). 

Mam nadzieję, że i Wam Święta minęły dokładnie tak, 
jak to sobie zaplanowaliście. 

A na koniec podzielę się z Wami fotką JEDYNEJ potrawy, jaką mieliśmy ochotę w tym roku przygotować: jajek w majonezie, które jedliśmy od soboty do poniedziałku - ale wcale nam to nie przeszkadzało i dawno już nie byliśmy tak spokojni, szczęśliwi i zrelaksowani, jak w ciągu tych trzech minionych dni ;)


czwartek, 24 marca 2016

Jarmarczne atrakcje dla dużych i małych sadystów.

Jedno z naszych lokalnych centrów handlowych - a w nim jarmark wielkanocny, jak się patrzy. Mnóstwo stoisk, pisanek i rękodzieła; swojskich kiełbas i serów też istne zatrzęsienie. Dodatkowo warsztaty kulinarne i plastyczne dla dorosłych i dzieci, natomiast pośrodku tego wszystkiego zagroda z żywymi zwierzętami, która odkąd pamiętam strasznie mnie mierziła i budziła bardzo mieszane uczucia. 

No bo jakbym czuła się  na miejscu takiego zwierzątka, wystawionego na widok publiczny w zupełnie obcym otoczeniu, na pastwę tych wszystkich galeriowych "dzikusów", którzy robią mi zdjęcia, usiłują za wszelką cenę pogłaskać, pociągnąć za ucho albo ogonek, chociaż wywieszony tuż obok regulamin jednoznacznie tego zabrania? Zaszczuta? Przerażona? Skołowana? Z min królików i owiec wnioskuję, że ich doznania mogą być bardzo do tych wszystkich emocji zbliżone...

***

Ale Bąbel usilnie ciągnie nas w tamtym kierunku, więc podążamy za nim. Niech sobie faktycznie zwierzątka obejrzy - z pewnego oddalenia, w cywilizowany sposób. Niestety, nie każdy ma podejście podobne do naszego...

- Zobacz, jak szybko spier**** - woła jeden z obecnych, rzucając w króliczka garścią żwirku, którym wyłożona została  "ekspozycja". Zwierzę miota się po całej zagrodzie, próbując uniknąć spotkania z posłanymi w jego kierunku kamykami, a mnie aż coś w środku telepie, aż za gardło ściska...

I gdyby to jeszcze jakiś gówniarz był, jakiś niedojrzały małolat...Ale NIE! Tuż obok niego stoi chłopiec na oko 5-letni, zwracający się do niego per "tato" - więc piękny przykład dajesz swojemu dziecku, Tatusiu, nie ma co...(Po chwili chłopiec oczywiście zaczyna ojca naśladować - i obaj mają z tego ubaw po same pachy...)

Spokojnie, Bąbelkowa  Mamo, tylko spokojnie...Jeśli się ten koleś odpowiednio szybko nie ogarnie i nie zreflektuje, to zamiast urządzać tutaj sceny i uciekać się do rękoczynów, podejdź cichaczem do punktu informacyjnego i zgłoś zaistniałą sytuację ochronie obiektu, która - nawiasem mówiąc - już dawno powinna na tego typu praktyki zareagować...

 ***

Mimo to w końcu nie wytrzymuję i syczę do gościa przez zaciśnięte zęby: "No do jasnej cholery! Jakąś traumę i uraz w związku z królikami pan ma, czy co? Któryś pana pogryzł w dzieciństwie, marchewkę panu zeżarł ? Czy naprawdę dorosłemu mężczyźnie trzeba tłumaczyć, że się w zwierzęta kamieniami nie rzuca? W szkole nie nauczyli? Mama nie wpoiła?"

Facet oczywiście pyskuje. Jak ja mu w ogóle śmiem uwagę zwracać?! Powinnam przecież zająć się Bąblem i własną d*** - a on będzie robił to, na co tylko przyjdzie mu ochota !

No OK, sam tego chciałeś. Ja również robię to, co uznaję za słuszne - a potem patrzę z satysfakcją, jak delikwent zostaje odprowadzony przez odpowiednie służby w kierunku najbliższego wyjścia. Na pożegnanie macham mu z szerokim uśmiechem, choć bardziej mam chęć pokazać mało elegancki środkowy palec  - i tylko to mnie powstrzymuje, że nie zamierzam zniżać się do zaprezentowanego przez niego poziomu...

Taki to właśnie świąteczny nastrój wśród niektórych osobników zapanował...Takie to właśnie wzorce przekazuje się własnemu dziecku - a potem zdziwienie wielkie, że nam "wychowanie" nie wyszło...


Takim "optymistycznym" akcentem żegnam się z Wami na okres wielkanocny, 
życząc wszystkim - i tym wewnętrznie kontemplującym,
i tym hucznie celebrującym  - wesołych Świąt !

wtorek, 22 marca 2016

O tym, jak wyrodna matka wykorzystuje małoletnią siłę roboczą ;)

W pogodzie jeszcze niekoniecznie wiosnę daje się odczuć i zauważyć - ale za to w naszym mieszkaniu praca wre, a wiosenne porządki ruszyły pełną parą. Choć w sumie może bardziej wypadałoby napisać "nieporządki" - bo przecież żeby mieć co sprzątać, trzeba najpierw przynajmniej trochę nabrudzić  i nabałaganić ;) 

Niektóre z Was pewnie pamiętają, że Bąbel bardzo chętnie włączał się we wszelkie prace domowe od momentu, kiedy ukończył jakieś 10 miesięcy - wtedy najchętniej siedział w komorze zlewozmywaka albo łazienkowym koszu, w którym z zapałem "segregował" pranie :)


Aktualnie przyszła pora na zajęcia bardziej skomplikowane, wymagające od niego większego zaangażowania i precyzji, natomiast ode mnie - niekiedy anielskiej wręcz cierpliwości ;) Na zdjęciach niestety nie wszystko udało mi się uwiecznić, ale mamy tu między innymi:

1. mycie podłogi mopem - dopiero co wyciągniętym z wiadra z brudną, przeznaczoną do wylania wodą;

2. traktowanie spryskiwaczem szyb, które wcześniej wydawały mu się chyba ZBYT czyste - więc stwierdził, że trzeba je trochę oślinić i wyciapać dżemem, bo inaczej nie będzie czego wycierać;


3. oswajanie odkurzacza, którego Junior nadal nieco się boi - i najlepiej znosi jego obecność, kiedy znajduje się w sąsiednim pokoju albo służy tylko jako element wystroju, wcale nie podłączony do prądu;

4. zamiatanie po jednej z naszych wspólnych uczt, złożonej w duże mierze z ciasta francuskiego, którego okruchy w połączeniu z fragmentami piasku kinetycznego tworzą właśnie taki, niesamowicie efektowny "print" na całej podłodze ;)


Przy okazji tego wpisu mam jeszcze taką jedną, maleńką refleksję. 

Kiedyś tkwiłam przy naszym synku prawie non stop - niezależnie od tego, czy akurat byłam mu w danym momencie potrzebna, czy też radził sobie świetnie zupełnie sam. Nawet kiedy jako 4-miesięczny berbeć leżał spokojnie na macie edukacyjnej, głużył coś sobie pod nosem i wyciągał rączki do zawieszonych nad głową szeleszczących i grzechoczących zabawek - ja i tak trwałam na tym swoim matczynym posterunku, nie spuszczając go z oka i nie odstępując nawet na krok...A potem miałam wyrzuty sumienia, że na meblach zgromadziła się nowa warstwa kurzu i że z obiadem znów się nie wyrobiłam...

Z mojego punktu widzenia - teraz jest zdecydowanie lepiej ! Bo choć Młody niesamowicie ruchliwy, choć niekiedy trudno opanować jego niektóre zapędy i choć zajmuje to dwa razy więcej czasu, niż gdybym wysprzątała pod jego nieobecność lub w czasie drzemki, zupełnie sama - to jednak mimo wszystko fajnie jest go tak w te domowe zajęcia wtajemniczać, angażować, uczyć, wspólnie czyścić i gotować :)

Szczerze mówiąc, Bąbel lubi to bardziej niż jakąkolwiek inną, nawet niesamowicie wymyślną zabawę - i sam aż rwie się do tego mopa, tej szczotki i szufelki, tej nawilżonej ściereczki albo gąbki. Nie wspominając już o tym, że cały promienieje z dumy, kiedy efekty jego "pracy" zostaną przez nas zauważone i pochwalone (jedyny problem polega na tym, że wówczas najwyraźniej pragnie zacząć wszystko od nowa - i znów doprowadzić całe mieszkanie do pierwotnego, niezbyt lśniącego czystością stanu  ;) )

sobota, 19 marca 2016

Kolorujemy, naklejamy i nagradzamy z Wydawnictwem Moniki Dudy.

Powiem szczerze, że te książeczki miały jeszcze jakiś czas poczekać na swoją recenzję i poleżeć na półce do momentu, kiedy Bąbel trochę podrośnie oraz zacznie bardziej sprawnie posługiwać się kredkami - ale traf chciał, że odwiedziła nas kuzynka Męża ze swoimi dwiema córeczkami, więc ich "premiera" nastąpiła trochę wcześniej.  

***

Początkowo planowaliśmy spacer nad rzekę albo rozłożenie przed domem dmuchanego zamku, w którym dziewczyny mogłyby sobie poszaleć razem z Bąblem - jednak kiedy zaczęło grzmieć i lać jak z cebra,  a Junior stanął przy oknie i krzyknął "buhaaaa!" (co w wolnym tłumaczeniu oznacza u niego "burza"), musieliśmy wymyślić dla nich jakieś inne zajęcie w domu.

A zatem, przez większość czasu kolorowaliśmy i naklejaliśmy. Hani i Oliwce zupełnie nie przeszkadzało, że nasze malowanki dotyczą głównie dinozaurów, chłopięcych sportów i robotów. Następnym razem chyba jednak będę musiała pomyśleć też o jakichś bardziej dziewczęcych motywach i mieć je w domu na wypadek ich kolejnej wizyty - takie z księżniczkami, wróżkami czy czarodziejkami.



Co mogę powiedzieć o samych kolorowankach? Są po prostu fajne - i nie ma sensu tworzyć tutaj jakichś bardzo obszernych opisów i elaboratów w tym temacie. Poza obrazkami do kolorowania wiele z nich zawiera również naklejki, które można umieścić przy konkretnym rysunku - a oprócz tego na każdej stronie znajduje się miejsce, w którym nieco starsze i bardziej wprawione dziecko może poćwiczyć szlaczki (kto z nas nie pamięta ich z czasów przedszkolnych czy wczesnoszkolnych?) 


Jestem też mile zaskoczona objętością niektórych kolorowanek - ta z dinozaurami, którą usiłował pokolorować Bąbel, to aż 30 kartek i różnych ilustracji do pomalowania, a więc nie jest to jakiś cienki, kilkustronicowy zeszycik. Nasz Bąbelek jest jeszcze akurat na to trochę za mały, więc jego "twórczość" ogranicza się z reguły do postawienia kilku kropek i kresek na każdej stronie - natomiast dla starszaków okazało się to bardzo zajmujące i absorbujące przez naprawdę długi czas (mimo że Junior próbował troszkę im poprzeszkadzać).


Kiedy dziewczynom znudziło się kolorowanie, sięgnęliśmy też po tytuł "Zwierzęta i ich części ciała"  - również pełen naklejek, które trzeba dopasować do odpowiedniego, zaznaczonego na stronie miejsca. Ćwiczy się tutaj także wodzenie i rysowanie po śladach, poznaje nazwy poszczególnych zwierząt i odróżnia je od siebie na podstawie ich wyglądu - ogonków, kopytek czy uszu. Propozycja zdecydowanie dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym, ale za to naklejki spodobały się również naszemu dwulatkowi; i bardzo chętnie "pomagał" je dziewczynom doklejać - oczywiście nie tam, gdzie być powinny ;)

 

Czasami warto poszukać takich niewielkich, mniej znanych wydawnictw, w których interesujące książeczki, zeszyty kreatywne czy artykuły szkolne można kupić za naprawdę nieduże pieniądze. To jeszcze nie wszystkie tomiki od Moniki Dudy, które mamy w swojej biblioteczce. O pozostałych napiszę pewnie w którymś z kolejnych postów - a tymczasem, na prośbę wydawnictwa...

...OGŁASZAM KONKURS 
(do którego zapraszam również hejterów ;) )

Nagroda to seria 8 książeczek o przygodach myszki Miko autorstwa Brigitte Weninger -

pięknie wydanych, twardo oprawionych  i bogato ilustrowanych,
opowiadających o rzeczach ważnych dla każdej mamy i każdego maluszka.



ZASADY KONKURSU są banalnie proste:

2. Jeśli masz ochotę, polub też Nasze Bąbelkowo.
3. W komentarzu pod grafiką konkursową zgłoś swój udział i napisz, 
dlaczego to właśnie Ty powinieneś wygrać książeczki.

***

Konkurs trwa od 18 marca do 4 kwietnia 2016.
Fundatorem nagrody jest


Patronat honorowy nad konkursem obejmuje Bąbel,  
który 5 kwietnia 2016 wybierze zwycięzcę na drodze losowania
co byśmy nie zostali posądzeni o stronniczość i faworyzowanie kogokolwiek.
 
POWODZENIA ! :)

czwartek, 17 marca 2016

Nasz mały Artysta - ulubione zabawy plastyczne Bąbla.

Dziś bez długiego wstępu, bo skupię się przede wszystkim na zdjęciach prezentujących kilka zajęć "artystycznych", które Bąbel sobie ostatnimi czasy szczególnie upodobał.

STEMPELKI + TUSZ

Stempelki podpatrzyłam kiedyś u jednej z blogowych znajomych (dzięki, Vstka!) - i od razu znalazły się na mojej zakupowej liście. Kiedy byłam dzieckiem, podobne pieczątki robiło się najczęściej z ziemniaków - i tę opcję na pewno też kiedyś z Bąblem wypróbujemy, ale póki co odbijamy na papierze "gotowce", przedstawiające głównie pojazdy, zwierzątka i słodycze.



Wadą stempelków jest w naszym przypadku fakt, że stosunkowo szybko się nudzą - natomiast Bąbel najchętniej odbijałby na każdej kartce najwyżej 2-3 obrazki, po czym biegnie do biurka, wyciąga z szafki zupełnie nowe arkusze i niestety zbyt mały jest jeszcze na wyjaśnienia, ile drzew musiało na tym ucierpieć. Wyrzucane przez niego kartki oczywiście poddaję "recyklingowi" i wciskam mu za jakiś czas jako nowe, nigdy wcześniej nie używane ;)

KREDKI DO TWARZY I CIAŁA

Te kredki z kolei znalazły się w naszej kolekcji po wizycie w popularnej sali zabaw, gdzie akurat odbywała się akcja malowania na dziecięcych buziach najróżniejszych zwierzątek. Bąbel wprawdzie osobiście nie odważył się podejść do żadnej z obecnych tam animatorek, ale za to po powrocie do domu koniecznie chciał namalować sobie jakiś "tatuaż"...zwykłymi kredkami ołówkowymi ;) Jak widać na załączonym obrazku, wraz z nadejściem wiosny do łask powróciły trochę już zapomniane biedronki. 



Tutaj z kolei wada polega na tym, że zmywanie rysunków jest zdecydowanie trudniejsze i bardziej uciążliwe niż ich malowanie - i w przypadku niektórych najbardziej intensywnych kolorów wymaga albo dość grubej warstwy kremu, albo porządnego, konkretnego szorowania.

FARBKI DO MALOWANIA PALCAMI 

W przypadku tych farbek możliwości są niemal nieograniczone - więc nie powinien dziwić fakt, że podczas ostatnich "warsztatów" spędziliśmy w ich towarzystwie ponad 3 godziny. Można mazać po kartce pędzelkiem albo palcem, odciskać różne kształty lub całe wyciapane dłonie, mieszać ze sobą poszczególne kolory w słoiczkach - a przede wszystkim brudzić się zupełnie bezkarnie i bez limitów, co chyba każde dziecko lubi najbardziej ;)




Prędzej czy później przychodzi jednak moment, kiedy Junior zaczyna się zbyt mocno "rozkręcać" - i wtedy farba znajduje się już nie tylko na papierze, na nim i na mnie, ale zaczyna również zdobić nasze dywany, ściany i drzwi wejściowe, a tego już moje oczy i serce znieść nie mogą - i niestety jestem zmuszona zarządzić koniec imprezy ;)

KOSMETYKI MAMY

Taka wtopa niestety również zdarzyła się nam kilka razy (choć Bąbel pewnie bardzo chciałby częściej :) ) . Wystarczy chwilka nieuwagi i pozostawienie cieni do powiek w zasięgu rąk małego Potwora - a już na jego policzkach pojawiają się znajome "barwy wojenne". 

Kiedyś już chyba wspominałam o tym, że również mi uwielbia robić najróżniejsze makijaże, w których wyglądam niczym egzotyczna, barwna papuga - a jednak czasami zgadzam się na poddanie takim zabiegom, bo to chociaż krótka chwila, kiedy możemy posiedzieć spokojnie w jednym miejscu ;)

sobota, 12 marca 2016

O tym, jak to się na blogu "bogacę" ;)

"Był blog o życiu, emocjach - czytało się super, teraz mamy reklamę, która otacza nas wszędzie i włazi nam do mieszkań. Zaraz posypie się lawina zdań "nie chcesz to nie czytaj". Tak też zrobię, ale szkoda bo ten blog to już nie to. Nasuwa mi się pytanie czy bezinteresowne pisanie możliwe jest tylko przed adopcją i zaraz po niej, a potem już tylko dla kasy. Pozdrawiam i życzę powodzenia. Anna."

Pod poprzednim postem znalazł się między innymi taki komentarz, który "zainspirował" mnie do tego stopnia, że aż postanowiłam popełnić cały wpis w tym temacie (podobny zresztą miałam okazję przeczytać ostatnio u Czupurkowej Mamy). Oczywiście każdy ma prawo mieć własne zdanie w niniejszej kwestii, ALE...

***

Owszem, pojawiła się na moim blogu zakładka zatytułowana jako "współpraca". 

Owszem, nawiązałam kontakt z kilkoma wydawnictwami oraz firmami produkującymi akcesoria dla dzieci - i nie robię z tego żadnej tajemnicy.

Po pierwsze, żaden z testowanych produktów nie został mi (a raczej Bąblowi) podarowany za friko - bo w jego przetestowanie, napisanie recenzji czy obróbkę zdjęć wkładam naprawdę sporo pracy, swojego wolnego czasu i energii. Nie przywykłam do robienia czegokolwiek "na pół gwizdka", więc do każdej recenzji podchodzę bardzo rzetelnie i staram się opowiedzieć o danym produkcie najlepiej, jak potrafię - i wcale niekoniecznie w samych superlatywach.

Po drugie - gdyby któraś z firm przysłała mi jakiś kompletny shit, który w moim odczuciu do niczego by się nie nadawał, to najzwyczajniej w świecie napisałabym o nim recenzję niepochlebną, stanowczo odradziła jego zakup, a firmie podziękowała za dalszą kooperację. 

Po trzecie, nie widzę niczego złego w testowaniu - niektóre blogi dotyczą wyłącznie tego i sama bardzo chętnie na nie zaglądam, żeby poznać opinię innych mam na temat poszczególnych marek. Wybory dobrych sprzętów, trwałych zabawek, skutecznych kosmetyków czy kształcących książeczek są dla mnie bardzo ważne, bo dotyczą mojego dziecka - i zwykle mam potrzebę zapoznania się ze zdaniem innych osób na temat produktów, które sama zamierzam kupić. Wierzę, że również moje recenzje mogą ułatwić komuś tego typu decyzje.

Po czwarte - być może coś mi umknęło, ale póki co nie odnotowałam na swoim koncie w banku absolutnie żadnych przychodów z tego tytułu :) Więc gdzie jest ta rzeczona "kasa", o której - droga Anno - piszesz? Pewnie zablokował mi ją wszędobylski fiskus ;)

Po piąte - jeśli ktoś FAKTYCZNIE zarabia na swoim blogu krocie, to trzymam za niego kciuki i niech  te swoje zyski mnoży do potęgi nieskończonej ;) No ale fakt - taka to już nasza polska słabostka, mentalność i przypadłość, że dostajemy "dupościsku" za każdym razem, kiedy komuś powodzi się lepiej od nas i ma jakiś pomysł na siebie oraz własny biznes. Ja na szczęście do Klubu Zaciśniętych Zwieraczy nie należę - sama żyję sobie normalnie, przeciętnie i skromnie, ale innym życzę, żeby ich dobra passa finansowa trwała jak najdłużej :)

Po szóste - na poprzednim blogu pisałam rzeczywiście niemal wyłącznie o emocjach, życiu, oczekiwaniu na adopcję, towarzyszących temu lękach, tęsknotach i obawach. I wtedy również niektórzy wylewali na mnie całe wiadra pomyj, bo ich zdaniem albo wszystko zbyt mocno idealizowałam i opisywałam zbyt cukierkowo, albo z kolei ośmielałam się złorzeczyć, przechodzić gorsze dni, mieć wszystkiego serdecznie dość i po same dziurki w nosie. Jaki z tego wniosek? Nigdy nie uda się wszystkich zadowolić - więc już nawet nie próbuję tego robić ;)

***
Reasumując, na naszym niesamowicie "popularnym" i "rozchwytywanym" blogu "wzbogaciliśmy się" wręcz niesłychanie ! Małż właśnie wczoraj odebrał nowiutkie czerwone Ferrari prosto z salonu, ja paraduję po wiosce już wyłącznie w futrach z norek, soboli i szynszyli. Tylko czekać, aż zaczną zapraszać nas do telewizji śniadaniowej i robić zdjęcia na celebryckich "ściankach". STAY TUNED, bo być może całkiem niedługo rozkręcimy własny reality show,  jak Kim Kardashian albo Natalia Siwiec ;) 


piątek, 11 marca 2016

MAM Snack Box - praktyczny pojemnik na przekąski, który bardzo ułatwia życie :)

Wybieramy się z Bąblem na spacer, spontaniczną wycieczkę rowerową albo samochodową. Często na szybko, w biegu pakuję jakieś ulubione przez Juniora przekąski - biszkopty, kukurydziane chrupki, jogurt czy banana.

Jeszcze częściej zdarza się natomiast, że w ferworze najróżniejszych zajęć i atrakcji część z nich - obślizgłych i lekko przeżutych - trafia z powrotem a to do kieszeni mojej kurtki, a to bezpośrednio do torebki czy plecaka. Znajduję takie resztki później, kiedy na przykład szukam w kieszeni kluczy i natrafiam na kawałek zdeformowanego, nadgryzionego herbatnika, który czasy świetności ma już dawno za sobą ;)

***

A przecież wcale nie musi tak być. Jakiś czas temu zagościły u nas produkty MAM Baby, które nie tylko ułatwiają życie mi jako mamie, ale również pomagają nam kształtować w Bąblu właściwe nawyki związane z jedzeniem, o czym w najbliższych postach postaram się Wam opowiedzieć.

Na pierwszy ogień pójdzie MAM Snack Box - z pozoru zwykły, niepozorny pojemnik na przekąski, ale za to w trakcie użytkowania okazało się, że poza bardzo solidnym wykonaniem ma naprawdę sporo innych zalet, którymi nas do siebie przekonał. Wymienię je tu wszystkie w punktach, żeby było bardziej przejrzyście :)


1. (Wspominana już wcześniej) trwałość. Wiadomo - z dziecięcych niewprawnych rączek często coś wypada, uderza o podłogę, pęka i przestaje nadawać się do dalszego użytku. Bąbel należy dodatkowo do maluchów, które od czasu do czasu lubią sobie jakimś przedmiotem z wielkim impetem rzucić - czy to dla rozładowania własnych emocji, czy to dla sprawdzenia efektu i długości lotu ;)

Nasze pudełeczko ma już za sobą kilka naprawdę konkretnych, twardych lądowań i do tej pory nie doznało w ich wyniku żadnego, nawet najmniejszego uszczerbku - a to zdecydowanie dobrze świadczy o jego producencie.

2. Szczelna pokrywka - z gatunku tych, które podczas zamykania robią charakterystyczne "klik". Dzięki temu nic nie ma prawa z pudełeczka wypaść, wybrudzić wnętrza torby czy plecaka - a Bąbel ma dodatkowo wielką frajdę, kiedy może sobie do woli "klikać", samodzielnie otwierając i zamykając wieczko ;)

3. Spory, ułatwiający napełnianie otwór, w którym bez problemu mieści się mała rączka -  wyciąganie i wkładanie do niego chociażby kawałków banana może być nie tylko świetną zabawą, ale i super ćwiczeniem kształtującym sprawność manualną oraz małą motorykę.



4. Bardzo fajny, praktyczny uchwyt, umożliwiający dziecku samodzielne trzymanie naczynia zarówno wtedy, kiedy jest zamknięte, jak i otwarte - wystarczy "przepiąć" go w inne miejsce i umocować pod spodem przezroczystej miseczki (na co sama bym chyba nie wpadła, gdyby nie informacja na stronie producenta ;) ) 

Oczywiście dziecko raczej tego samo nie zrobi, ponieważ wymaga to sporej siły i nawet ja miałam nieco problemu - co uznałabym chyba za jedyny maleńki minusik produktu.

5. Łatwe mycie i czyszczenie - niebieską obudowę można w całości zdjąć i każdy element dokładnie wypłukać, dzięki czemu żadne niepożądane resztki jedzenia nie zostają w trudno dostępnych "zakamarkach".


A teraz jeszcze słów kilka odnośnie tego kształtowania dobrych nawyków :) Otóż, nasze dziecię to stworzenie bardzo szybkie, energiczne, będące w ciągłym ruchu. Już niejeden raz niemal dostawałam zawału, kiedy widziałam go oddalającego się w zawrotnym tempie z jakimś sporym fragmentem chrupki albo ciasteczka w buzi - i oczywiście pędziłam za nim na złamanie karku, modląc się w duchu "żeby tylko się nie zadławił !"

Odkąd zabieramy ze sobą nasze pudełeczko, Bąbel zaczął spożywać swoje przekąski w jednym miejscu - siedząc na ławce (ewentualnie stojąc przy niej ;) ) i nie biegając wokół, np. po całym placu zabaw. Można powiedzieć, że (nareszcie!) udało nam się stworzyć pewien spacerowo-wycieczkowy rytuał, w ramach którego je się powoli, bez pośpiechu i popijając - również z kubka firmy MAM, którego  recenzja pojawi się tutaj w którymś z kolejnych postów. 


* Post powstał w ramach współpracy z firmą MAM Baby, której produkty znajdziecie TUTAJ, natomiast polubienie jej  profilu na Facebooku gwarantuje obserwującym 10% rabatu na wszystkie produkty. 

środa, 9 marca 2016

Poza byciem mamą, jestem też (nadal) kobietą !


Patrząc na siebie w lustrze każdego dnia widzę osobę, która nieuchronnie dryfuje w kierunku 30+ (to już za dwa miesiące!)

Coraz wyraźniej obwisam tu i ówdzie, coraz bardziej się marszczę (mimicznie i nie tylko), a wieczorami siłę i chęci znajduję najwyżej na szybki prysznic, mycie włosów i zębów, natomiast na bardziej skomplikowane zabiegi pielęgnacyjne z czasów przed dzieckiem samozaparcia zdecydowanie już mi nie wystarcza...

Bardzo często zdarza mi się spoglądać na świat okiem zupełnie pozbawionym makijażu, mocno podsiniałym i podkrążonym po kolejnej zarwanej nocy albo innym wielogodzinnym "kinderbalu". Dawniej nawet śmieci nie wychodziłam wyrzucić nieumalowana - musiałam chociaż przeciągnąć transparentnym błyszczykiem po ustach albo mascarą po rzęsach.

Włosy zwijam zwykle w niedbały, zwichrowany kok na czubku głowy, a przemieszczam się po naszym osiedlu i jego najbliższych okolicach w butach zupełnie płaskich i aseksualnych, legginsach i sportowej bluzie - z nieodłączną plamą kaszki, marchewki albo sosu pomidorowego w centralnym punkcie ;)

***

No co tu dużo mówić - zapuściłam się trochę w tych domowych pieleszach, zaniedbałam, pozwoliłam sobie od czasu do czasu i na kilkucentymetrowy odrost, i na niewyregulowane brwi a'la Breżniew, i na niewydepilowane łydki, które wypada jedynie ukryć w nogawkach starych dżinsów...Bardzo tragicznie może ze mną nie jest, ale kiedy przeglądam swoje zdjęcia sprzed jakichś 3-4 lat - to nie ma żadnego, absolutnie ŻADNEGO porównania...

W zasadzie mogłabym się z tym swoim nowym "wizerunkiem" zaprzyjaźnić, a może nawet iść z nim na kebab, żeby jeszcze dodatkowo wyhodować sobie nadprogramowe fałdki tłuszczu i cellulit trzęsący się jak galaretka Dr. Oetkera. 

W końcu jako istota ludzka wcale nie muszę wymagać od siebie pełnej perfekcji, zajebistości i wyglądu jak z okładki Vogue'a. To teraz przecież takie modne, by być "niedoskonałą" i miewać chwile słabości - mogę więc spokojnie i bez wyrzutów sumienia odbywać w środku nocy kolejne czekoladowe uczty, a wszystkie szpilki i eleganckie sukienki wrzucić do kontenera z  używaną odzieżą, by posłużyły komuś, kto jeszcze ma okazję z nich korzystać ;)

Na szczęście zdarza mi się również trafić w "internetach" na motywacje takie, jak ta...



...i one bardzo skutecznie przypominają mi, że poza byciem matką jestem też kobietą - i tak naprawdę chcę czuć się ładna i zadbana nawet w przyblokowej piaskownicy, choćby miał zobaczyć mnie tam tylko pies sąsiada spacerujący po skwerku i podlewający okoliczne drzewka !

Czas dać sobie porządnego kopa w tyłek, wziąć się wreszcie w garść i przestać szukać wymówek - żadna z nich nie jest wystarczająco dobra, by zupełnie zapomnieć o sobie, odstawić własne potrzeby na boczny tor i pozwolić im pokryć się grubą warstwą pajęczyn i kurzu...

A te chwile słabości? Pewnie nadal będą - ale niech pozostaną tylko CHWILAMI właśnie, a nie zjawiskiem najczęstszym tudzież permanentnym ;)

poniedziałek, 7 marca 2016

Mamo, nie zabieraj mi powietrza!

Idzie wiosna. W ogródku Bąblowej prababci pojawiły się pierwsze przebiśniegi, wczoraj widzieliśmy przynajmniej trzy klucze ptactwa wracającego do nas z ciepłych krajów, słońce coraz częściej wyłazi zza chmur i tylko czekać, kiedy nasz balkon oraz parapety zostaną znów upstrzone "pamiątkami", jakie zostawiają po sobie jaskółki. 

Dla mnie oczywiste jest więc, że już wkrótce większość naszego czasu będziemy spędzać z Juniorem na świeżym powietrzu - jeżdżąc na rowerach, szalejąc na miejscowym placu zabaw, klepiąc babki w piaskownicy, spacerując po parku albo wędrując po okolicy z konewką i podlewając każdą roślinkę, jaką napotkamy na swojej trasie (nawet jeśli będzie to tylko niezbyt piękny, przydrożny chwast ;) ) 

Zresztą, bez względu na porę roku staramy się opuszczać nasze mieszkanie jak najczęściej i rezygnujemy z wyjścia na podwórko tylko w sytuacji choroby albo wtedy, kiedy warunki na zewnątrz okazują się NAPRAWDĘ niesprzyjające.  "Grasujemy" i w dni deszczowe, i w te mroźne, i kiedy z nieba leje się żar - tyle że w każdym z tych przypadków zachowujemy umiar i zdrowy rozsądek. 

Ale znam też dzieci, które na dworze pojawiają się wyłącznie od wielkiego święta. Zimą jest zbyt zimno, jesienią można się przemoczyć, ubłocić buty i kurtkę, latem z kolei zbyt gorąco i duszno, więc optymalna pora na wyjście to ten moment po zmroku, kiedy już prawie nic nie widać, a wokół krążą nietoperze ;) 

Poza tym przecież niezależnie od pogody w powietrzu unosi się tyle różnych wirusów i bakterii, że najlepiej zrobić tylko szybką 15-minutową rundkę wokół osiedla i zaraz zaganiać maluchy z powrotem, coby żadnego paskudztwa nie "złapały". A nie daj Boże wejść jedną nogą do kałuży, usiąść bezpośrednio na trawie, dotknąć śniegu rączką bez rękawiczki czy wykąpać się w jeziorze - to przecież cała wylęgarnia najróżniejszych chorób, drobnoustrojów, nie wiadomo czego! 


Tyle mówi się na temat kształtowania właściwych, pozytywnych przyzwyczajeń już od najmłodszych, najwcześniejszych lat - ale jest to najczęściej dyskusja w kontekście nawyków żywieniowych albo czytelniczych, a już zdecydowanie  rzadziej wspomina się o tym, jak ważne jest dla dziecka przebywanie na świeżym powietrzu. 

Czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy rodzice postępują tak nie z troski czy faktycznych obaw o zdrowie swojej pociechy, tylko ze względu na własne wygodnictwo i plany - bo przecież lepiej spędzić cały dzień w galerii handlowej, niż spakować plecaki, jechać na długą rowerową wycieczkę albo urządzić sobie rodzinny piknik na łące.

W porządku. Niech każdy robi to, co uważa za słuszne - tylko niech potem nie dziwi się, że niezahartowane, pozbawione odporności dziecko łapie każdą możliwą infekcję, a w późniejszym wieku nawet siłą trudno je z domu wyciągnąć, bo woli spędzać czas przyklejone do telewizora, komputera albo konsoli. I niestety (a może właśnie STETY!) prawda jest taka, że w warunkach sterylnych też nie da się wychowywać - choćbyśmy non stop biegali za potomkiem z całą gamą środków dezynfekujących i rzucali kamieniami we wszystkie mijane psy i koty, które nasza latorośl zechce pogłaskać.

sobota, 5 marca 2016

"Piękne bajki dla kochanych dzieci" - by zawsze śniło się kolorowo :)

Aktualnie Bąbel najlepiej znosi czytane do poduchy, łatwo wpadające w ucho wierszyki, które Mama może też w razie potrzeby wyśpiewać, jeśli sen nie przychodzi wystarczająco szybko ;)

Myślę jednak, że kolejnym etapem będą u nas krótkie, kilkustronicowe bajeczki, na których nawet najmniejszy i najbardziej niecierpliwy szkrab będzie potrafił się przez chwilę skupić i które nie znużą go zanadto zbyt mocno rozbudowaną, wielowątkową fabułą. 

Właśnie z tego względu pojawiły się w Bąblowej biblioteczce "Piękne bajki dla kochanych dzieci" autorstwa Tamary Michałowskiej. Jest to niesamowicie kolorowy, bogato ilustrowany zbiór dziesięciu różnych opowieści - czasami wesołych, a czasem wzruszających, ale myślę, że zawsze interesujących dla młodego czytelnika :)


Mamy tu historię małego pszczelego trutnia, który zawiązuje sobie supełki na czułkach, by nie zapomnieć o tym, że powinien powiedzieć swojej mamie, jak bardzo ją kocha. Mamy bajeczkę o niesamowicie nieśmiałym i zakompleksionym pluszowym misiu, zakochanym bez wzajemności w wyniosłej lalce i usiłującym zdobyć jej serce jakimś bohaterskim czynem. Mamy także kłótnię zwierząt w wiejskiej zagrodzie, sprzeczających się o to, które z nich jest najbardziej przydatne i pożyteczne w gospodarstwie.


A w kolejnych historiach towarzyszy nam między innymi nadgorliwy kogut-traktorzysta, pomocny skrzat, żółwica marząca o karierze celebrytki oraz strach na wróble, udzielający schronienia okolicznemu ptactwu.


Każda z bajek ma nieco inną szatę graficzną i zdecydowanie daje się zauważyć, że była ona tworzona przez różnych ilustratorów. Mnie osobiście nie do końca takie rozwiązanie odpowiada - wolałabym, żeby zbiór był bardziej spójny i konsekwentny pod tym względem i żeby wszystkie ilustracje wyszły spod ręki tego samego autora. Natomiast dla dzieci, najczęściej ceniących sobie wszelką różnorodność i urozmaicenie, może okazać się to akurat wielką zaletą :)


W niektórych bajeczkach pojawiają się bardzo wyraźne odniesienia do czasów, w których aktualnie żyjemy oraz przedmiotów i miejsc, które współcześnie nas otaczają. Mama pszczoła i jej synek popijają koktajle i spędzają wspólne popołudnie w popularnym Nek-Miodaldzie, a skrzat w pewnym momencie wyciąga z kieszeni nowoczesny telefon i posyła z niego sygnał GPS. Czy to dobrze, czy źle? To już sami rozważcie i oceńcie :)



Najistotniejsze jest, że każda z historyjek niesie ze sobą jakieś konkretne, sprecyzowane przesłanie, którego nawet nie trzeba się jakoś specjalnie doszukiwać, ponieważ jest ono zaznaczone w tekście większymi, bardziej rzucającymi się w oczy literami - a czym byłaby bajka bez morału? :)

Dziecko dowie się z książeczki chociażby tego, że nie wolno krzywdzić innych i "czynić drugiemu, co tobie niemiłe", że nauka i wiedza jest zdecydowanie ważniejsza od chwilowej i ulotnej sławy oraz że można się nawet bardzo od siebie różnić, a jednocześnie żyć obok siebie i zgodnie ze sobą współpracować.


  "Piękne bajki dla kochanych dzieci"
tekst: Tamara Michałowska
ilustracje: Marta Długołęcka, Grażyna Motylewska, 
Artur Piątek, Jarosław Żukowski

rok wydania: 2014
stron: 84
do kupienia: TU


czwartek, 3 marca 2016

Zbuntowany prawie-dwulatek na pokładzie.

Kiedy wcześniej zdarzało mi się poruszać z innymi mamami temat sławetnego buntu dwulatka, spotykałam się często z wyjątkowo skrajnymi i wykluczającymi się wzajemnie opiniami w tej kwestii.

MAMA NR 1 :  "Oj tam, oj tam, jaki znowu bunt dwulatka? To wszystko jest zdecydowanie zbyt mocno rozdmuchane i demonizowane, żeby napędzić sprzedaż poradników dla zdezorientowanych rodziców. U nas ten etap nie różnił się jakoś specjalnie od wszystkich pozostałych - trochę więcej krzyków, płaczów i dziecięcych histerii, ale poza tym...dzień jak co dzień."

MAMA NR 2 :  "Jeśli ktoś twierdzi, że bunt dwulatka nie istnieje - to chyba nigdy nie miał dziecka i wypowiada się czysto teoretycznie. Toż to Armageddon jakiś, klęska żywiołowa, chaos i katastrofa! Twoje nerwy zwisają po tym wszystkim w smętnych strzępkach, razem z mężem potrzebujecie terapii małżeńskiej, a Wasze mieszkanie wygląda jak po przejściu niszczycielskiego tsunami...I tylko on jeden siedzi na zgliszczach z zadowolonym z siebie, cwanym wyrazem małej buźki - ten bóg wojny, kryzysu i niezgody, lat dwa i pół, rozmiar 98..." ;)

Moim zdaniem jedyna sensowna konkluzja to taka, że (jak zwykle)
każde dziecko jest inne i inaczej przez te poszczególne fazy i okresy przechodzi. 

Bąbel akurat należy do tych maluchów, u których etap buntu i protestu, burzy i naporu trwa niemal permanentnie ;) Dlatego jakoś niespecjalnie jestem zaskoczona faktem, że chce być dla naszego rodzinnego okrętu jednocześnie sterem, kapitanem, kompasem, silnikiem i wiatrem w żagle - i że zwłaszcza teraz pragnie sam ustalać kurs zupełnie przeciwny do tego, który my mu zaproponujemy ;)

Myślę, że zdecydowanie bardziej zdumieni mogą być rodzice dzieci uznawanych wcześniej za spokojne, ciche oraz stosunkowo "grzeczne", dla których nagle ulubionym lub jedynym używanym słowem staje się głośne "NIEEE!!!", rozlegające się sto tysięcy razy dziennie niezależnie od sytuacji, kontekstu i tego, czy akurat faktycznie jest to w danym momencie konieczne.

A co poza tym "NIEEE!!!" szczególnie rzuca się u nas w oczy (i uszy) ? 

bardziej intensywna niż zwykle demolka zabawek i mieszkania - lustra drżą, szafki i drzwi trzaskają z wielkim hukiem, tynk odpada ze ścian wskutek uderzania w nie najróżniejszymi przedmiotami; jak tak dalej pójdzie to będziemy musieli przeprowadzić remont zdecydowanie bardziej gruntowny niż ten, który pierwotnie zaplanowaliśmy sobie na wiosnę ;)

ogromna niechęć do czynności, które jeszcze całkiem niedawno należały do ulubionych - co dotyczy zwłaszcza jazdy samochodem i spacerówką oraz kąpieli;

ośli upór i fiksacja na jakiejś konkretnej rzeczy przez naprawdę długi, dłuuugi czas lub odwrotnie - wielkie niezdecydowanie i zmiana zdania dosłownie co 5 sekund;

syndrom "zawsze na odwrót" -  kiedy my mamy  ze sobą bułkę, on akurat nabiera wielkiej ochoty na "ebek" (chlebek); kiedy my zmierzamy w jedną stronę, on bardzo szybkim krokiem oddala się w tę drugą; kiedy my proponujemy czapkę uszankę, on chce tę bejsbolówkę z daszkiem - choć na dworze temperatura spadła poniżej zera; kiedy my mówimy "chodź", on niemal natychmiast kładzie się na środku drogi dając do zrozumienia, że nigdzie się nie wybiera;

Jak sobie z tym radzimy?

1. w miarę rozsądku i możliwości dajemy pewien ograniczony wybór - oczywiście pomiędzy takimi alternatywami, z których każda nas samych usatysfakcjonuje ;) 

2. nie zadajemy zbyt wielu pytań (bo przecież odpowiedź na literę "N" już dobrze znamy ), tylko przechodzimy do czynów, bierzemy Juniora za rękę, próbujemy jakoś spacyfikować i zainteresować;

3. nie wydajemy poleceń wprost i staramy się, żeby brzmiały bardziej jak ciekawe, fascynujące propozycje - np. nie mówimy "wracamy do domu", tylko raczej zagajamy "chodź, Bąbelku, pójdziemy obejrzeć sobie ten fajny traktor, który stoi na podwórku u sąsiada";

4. odwracamy jego uwagę od kwestii spornych - i pleciemy trzy po trzy, co nam ślina na język przyniesie albo zaczynamy tańczyć na środku supermarketu żeby tylko nie przypomniał sobie, o co zamierzał urządzić nam awanturę w miejscu publicznym;

5.  o wszystkich zaplanowanych rzeczach informujemy ze sporym wyprzedzeniem, żeby mógł się z nimi oswoić i nie protestował tak gwałtownie, kiedy w końcu przyjdzie do ich realizacji - czasami sam nakręca się do tego stopnia, że przez pół dnia chodzi i po swojemu opowiada, że pojedzie np. do fryzjera, który zrobi mu "ciach, ciach, ciach" albo do prababci, u której pobawi się z kotami ;)

Ale bez przesady, aż tacy świetni nie jesteśmy...

Bywają też dni, kiedy nie radzimy sobie wcale i ręce opadają nam do samej ziemi - i wtedy pozostaje "jedynie" przeczekać, zachować zimną krew i powstrzymać się od jakichkolwiek emocjonalnych reakcji. Czasami lepiej nie robić NIC, niż zrobić zbyt wiele - bo taki dystans w pewnych sytuacjach też świetnie się sprawdza i skutecznie gasi buntownicze zapędy. Kiedy od czasu do czasu Młody się porządnie wykrzyczy, "wyrazi siebie" i swoją wielką indywidualność - jest już tak tym wszystkim umęczony, że nareszcie przynajmniej na kilka godzin następuje błoga cisza, zawieszenie broni i święty spokój ;)

Zresztą, nie ma sensu się szarpać i denerwować - nie pierwszy to bunt i zapewne nie ostatni, więc trzeba po prostu przywyknąć do faktu, że nasza cierpliwość jeszcze niejednokrotnie zostanie wystawiona na wielką, heroiczną próbę.