sobota, 30 lipca 2016

Torpedowcem w piękny rejs... - Rewal, Kołobrzeg i impreza masowa z dzieckiem.

Też jest Wam tak trudno wrócić do rzeczywistości i codziennej rutyny po każdym urlopie? Ja od tygodnia ciałem jestem już w domu, natomiast myślami nadal na gorących nadbałtyckich plażach - dlatego dzisiaj jeszcze pomęczę Was drugą częścią naszej wakacyjnej relacji, a w przyszłym tygodniu będzie już tematyka nieco cięższego kalibru, bo całe mnóstwo różnych przemyśleń mi się w międzyczasie nazbierało...



Na czym to ja skończyłam? A tak! W trakcie naszego pobytu wybraliśmy się z Niechorza na dość długą przejażdżkę Nadmorską Koleją Wąskotorową. Kursuje sobie taka zabytkowa ciuchcia na dwóch bardzo malowniczych trasach, z których sami zdecydowaliśmy się na tę krótszą - mającą 10 kilometrów i obejmującą 6 różnych przystanków.  Za całodniowy bilet zapłaciliśmy łącznie około 70 złotych - i upoważniał on nas do nieograniczonej liczby przejazdów, więc moim zdaniem nie jest to cena zbyt wygórowana. 


Jeszcze przed wyjazdem znajomi trochę nastraszyli nas, że ich półtorarocznemu synkowi ten środek lokomocji zupełnie nie przypadł do gustu - podobno urządził im iście dantejską scenę, darł się w wniebogłosy i musieli wysiadać z nim niemal w biegu już na pierwszym możliwym postoju. Na szczęście naszemu Bąblowi jazda bardzo się spodobała, niesłychanie dzielnie zniósł całą trasę, a ostatecznie zatrzymaliśmy się w Rewalu, gdzie największą atrakcją okazały się dla niego tamtejsze wieloryby i miejskie wodotryski:





Akurat czas w Rewalu spędziliśmy dość leniwie i spokojnie, jak na nasze rodzinne standardy :) Małe zakupy, wizyta na placu zabaw, obserwacja plaży i morza z tarasu widokowego...Zrobiliśmy też (już drugie w naszej historii) podejście do "Parku Wieloryba" - jednak znów zastaliśmy tam kolejkę tak potężną, że po prostu nie wyobrażaliśmy sobie oczekiwania w niej z dwuletnim dzieckiem, na ponad 30-stopniowym skwarze...



Następnego dnia wybraliśmy się do Kołobrzegu. Sam wypad mieliśmy w planach już od dłuższego czasu, natomiast dopiero za sprawą Matki Na Szczycie i wakacyjnych wojaży jej rodzinki dowiedzieliśmy się o możliwości odbycia rejsu prawdziwym okrętem torpedowym, który dawniej był częścią kołobrzeskiej floty, a wykorzystywano go również podczas kręcenia filmów o legendarnym Hansie Klossie.


Jak widać na załączonych zdjęciach, na konkurencyjnych mijanych po drodze statkach panował spory tłok i ścisk. My natomiast mieliśmy na torpedowcu bardzo dużo miejsca, pełen komfort i możliwość swobodnego przeczesywania wszystkich zakamarków - poczynając od wieżyczki na samej górze, a kończąc na kajutach znajdujących się pod podłogą.


Na szczęście pogoda była tego dnia znakomita, a morze bardzo spokojne i wyciszone. Żadna woda nie wlewała się przez burtę, ani troszkę nami nie kołysało i nikt nie przypłacił tej atrakcji nawet najmniejszymi objawami choroby morskiej (czego chyba najbardziej obawialiśmy się, wchodząc na pokład po spuszczonym przez załogę trapie).



Kolejną kołobrzeską atrakcję również zawdzięczamy mieszkańcom Szczytu - a było to dość nietypowe Miasto Myszy, w którym mogliśmy podziwiać sympatyczne gryzonie w okolicznościach imitujących mysią norę oraz ciągi kanalizacyjne, znajdujące się w podziemiach każdego miasta. 

Oświetlenie było tam raczej skąpe, więc trochę czasu minęło, zanim nasze oczy przyzwyczaiły się do panujących ciemności. Jednak Bąblowi ani trochę nie przeszkadzało to w bardzo szybkim przemieszczaniu się po poszczególnych korytarzach i mysich "komnatach" - do tego stopnia, że momentami aż trudno było za nim nadążyć.


A ponieważ od kołobrzeskiego portu wiedzie już bardzo niedaleka droga do Kamiennego Szańca - przejdę teraz do tematu dość kontrowersyjnego i wywołującego w rodzicach bardzo różne, niekiedy niesamowicie skrajne emocje. Mianowicie : imprezy masowe z dziećmi. 

Dla osób które zaglądają na naszego bloga już od dłuższego czasu nie jest chyba żadną tajemnicą, że dość często bywamy z Bąblem na najróżniejszych koncertach, festiwalach i plenerowych eventach muzycznych, które z założenia nie są przeznaczone dla dzieci - a jednocześnie zawsze jest tam tych dzieci całkiem sporo i nie obowiązują żadne zakazy czy obostrzenia w tej kwestii. 

Dużo się o tym ostatnio naczytałam - poznałam naprawdę mnóstwo odmiennych punktów widzenia,  zdań i argumentów. Śledziłam nawet blogowe relacje kilku mam, które były ze swoimi pociechami na tegorocznym Przystanku Woodstock - ale zdaję sobie sprawę, że dla niektórych osób jest to zupełnie nie do pomyślenia i może spotkać się z falą ostrej krytyki. Tylko jeśli ja i moja rodzina jesteśmy z tego tytułu zadowoleni i szczęśliwi, a moje dziecko po prostu uwielbia potańczyć sobie gdzieś z boczku, poobserwować innych tańczących i występujących na scenie ludzi - to sorry, ale opinia "opozycji" w tym temacie naprawdę niewiele mnie obchodzi :)

Tak wygląda tego typu impreza z lotu ptaka...


...a tak wygląda niewielki skrawek przestrzeni, który sami sobie na niej wygospodarowaliśmy: w bezpiecznej odległości od głośników i największego natężenia hałasu, gdzie ilość decybeli pozwalała na zupełnie swobodną rozmowę bez przekrzykiwania się i efektu "dzwonienia" w uszach. 

O ile nigdy nie zabrałabym swojego dziecka na posiadówkę ze znajomymi w zadymionym barze w centrum miasta - o tyle festiwale na świeżym powietrzu, w otoczeniu piasku i wody, są dla mnie świetną okazją, żeby spędzić na nich kilka godzin całą rodziną (i najwyraźniej nie jestem w tej konkluzji odosobniona - biorąc pod uwagę fakt, że obok nas przewijały się nawet szkraby znacznie młodsze od Bąbla, w towarzystwie swoich rodziców i dziadków). 



To tyle nadmorskiego spamu :) Życzę Wam miłego weekendu i do usłyszenia wkrótce - wrócę do Was najprawdopodobniej ze sporą dawką osobistych wynurzeń i świetną akcją pod hasłem Active Blog, w której też będę miała przyjemność wziąć udział.

wtorek, 26 lipca 2016

A może Niechorze... - czyli o tym, czym różnią się nadbałtyckie wakacje z roczniakiem od tych z dwulatkiem?

Kilka dni nas nie było. Odpoczęłam trochę od blogosfery, wylogowałam się do realnego życia i poświęciłam ten czas jedynie Bąblowi, Małżowi oraz naszym wspólnym, rodzinnym sprawom. Przyznam się, że wieczorami rzucałam jednym okiem na Wasze posty i statusy na FB, ale generalnie udało mi się znaleźć ten magiczny przycisk, który przeniósł mnie w tryb offline i pozwolił cieszyć się tylko tym, co "tu i teraz". 


Niechorze przywitało nas naprawdę piękną, słoneczną pogodą - która towarzyszyła nam już potem przez cały pobyt i dzięki której wszystkie spakowane na wszelki wypadek kurtki, swetry i dżinsy okazały się na szczęście zupełnie nieprzydatne :)


Ponieważ nasza doba hotelowa zaczynała się dopiero o 14, pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem była oczywiście plaża - z samego rana prawie zupełnie pusta, więc do towarzystwa mieliśmy niemal wyłącznie siebie i stado rozwrzeszczanych mew. 

Właśnie takie morze lubimy najbardziej - spokojne, bez dzikich tłumów, bez sprzedawców zachwalających na całe gardło walory swojej "GORRRĄCEJ KUUUKURYDZY !!!"  tudzież "jagodzianek dwusmakowych: jagodowo-jagodowych !" ;) Kiedy tylko tłum zaczął gęstnieć, a wokół nas przybywało coraz to nowych kocyków, ręczników i parawanów - zarządziliśmy natychmiastową ewakuację ;)


Tym razem zatrzymaliśmy się nie w prywatnej kwaterze, nie w pensjonacie, nie na kempingu - tylko w hotelu New Corner, położonym strategicznie przy głównej ulicy Niechorza. Z jednej strony okazało się to dla nas błogosławieństwem, bo wszędzie mieliśmy stamtąd stosunkowo blisko - a z drugiej nocowanie przy otwartych oknach było ze względu na uliczne hałasy mocno utrudnione, natomiast przy zamkniętych w pokoju panował nieco męczący zaduch.


W każdym razie - całkiem sympatyczne miejsce z dyskretną, nie narzucającą się obsługą. Coś w sam raz dla nas, ponieważ bardzo nie lubimy, kiedy ktoś nam zbyt mocno nadskakuje i próbuje nas trochę na siłę uszczęśliwić - a tu poza pełną swobodą mieliśmy jeszcze śniadania na bogato w formie szwedzkiego stołu i fajny teren rekreacyjny z placykiem zabaw i jacuzzi (z którego jednak nie korzystaliśmy - no bo kto by korzystał, kiedy kilka metrów dalej plaża i prawdziwe morskie fale?!;) )



O atrakcjach Niechorza na pewno większość z Was już przynajmniej słyszała - a założę się, że również korzystała z nich osobiście :) Po szybkim ogarnięciu nowej hotelowej przestrzeni i wakacyjnej rzeczywistości zabraliśmy Bąbla do Parku Miniatur, gdzie poza  najpopularniejszymi latarniami morskimi zebranymi z całego wybrzeża obejrzeć można również pomniejszone okręty i makietę Nadmorskiej Kolei Wąskotorowej, o której będzie jeszcze mowa :)



Prawda jest jednak taka, że nasz Junior jedynie pozorował zainteresowanie wszystkimi tymi misternymi, wykonanymi z dbałością o każdy szczegół modelami - bo w rzeczywistości najbardziej interesowało go tamtejsze bajorko i roślinki, które jako zapalony ogrodnik podlewał obficie swoją wodą mineralną z butelki ;)



Kolejnym odwiedzonym przez nas miejscem była Motylarnia. Niby nic wielkiego. Niby oprowadzanie naszej wycieczki przez przewodnika po tym niepozornym pawilonie trwało zaledwie kilkanaście minut - ale za to były to minuty naprawdę niezapomniane, z pięknymi okazami fruwającymi tuż nad naszymi głowami, lądującymi na naszych włosach i ramionach...


Po raz pierwszy mieliśmy okazję z tak niewielkiej odległości podziwiać najróżniejsze egzotyczne gatunki motyli, które wcale się nas nie bały i konsumowały sobie w najlepsze pozostawione przez pracowników owoce. Niektóre z nich wciąż jeszcze wisiały w swoich kokonach w tak zwanej "wylęgarni" - a kilka nawet wylazło z nich na świat na naszych oczach...Takiego to cudu narodzin  byliśmy świadkami ! :)


A takie piękne widoki rozciągały się już z latarni morskiej, na którą udało mi się wejść nawet pomimo lęku wysokości i zupełnie nieodpowiedniego obuwia na dziesięciocentymetrowych koturnach (które zresztą bardzo szybko zmieniłam na japonki, a i tak przez pozostałą część naszego pobytu przemieszczałam się głównie na boso :) )



Zanim zaczęliśmy swoją wspinaczkę po mocno zakręconych schodach byłam przekonana, że to ja za chwilę będę musiała Bąbla asekurować, nieść, targać na rękach aż na samą górę. A tymczasem to mamie zabrakło kondycji, zdyszała się biedna, omal płuc nie wypluła - podczas gdy Młody dawał sobie radę naprawdę świetnie i maszerował dziarsko jak nigdy przedtem ;)



Jeśli będziecie zastanawiać się kiedyś nad tym, którą z plaż w Niechorzu wybrać na swoją destynację - to polecam właśnie ten bardziej malowniczy odcinek w pobliżu latarni. Woda jest tam i jakaś cieplejsza, i czystsza, i mniej w niej wodorostów (być może dlatego, że większość z nich została już wcześniej wyrzucona na brzeg tak jak te na zdjęciu, żeby Bąbel mógł sobie znów coś popodlewać ;) )


W samym mieście na pewno nie można przeoczyć tej oto sympatycznej foki - słynnej Depki, która swego czasu bardzo często gościła w okolicach Niechorza, wylegiwała się na niechorskiej plaży i była jedyną  żyjącą przedstawicielką swojego gatunku w tym rejonie Bałtyku. 

Foka doczekała się nawet własnego pomnika i skwerku nazwanego jej imieniem, do którego ciągnęły tłumnie całe rodziny. Bąbel też bardzo chętnie z nią pozował, a jeszcze chętniej karmił suchą bułą, dawał buziaki i siedział na niej okrakiem, pokrzykując..."Wio, KONIKU!" ;) - i był niesamowicie zazdrosny, kiedy inne dzieci chciały uwiecznić się z nią na pamiątkowej fotografii.


A odpowiadając na pytanie zadane w tytule posta: otóż, nadmorskie wakacje z roczniakiem od tych z dwulatkiem w moim przekonaniu różnią się wręcz DIAMETRALNIE.  

Oczywiście nasz Bąbel zarówno jako roczniak, jak i jako dwulatek ma swoje humory, swoje lepsze i gorsze momenty, swoje histerie i zagrania, po których mamy ochotę zwyczajnie zapaść się ze wstydu pod ziemię.  Oczywiście niezależnie od wieku zdarzają mu się dni, kiedy każdy pretekst jest dobry, żeby urządzić nam awanturę w samym środku miasta, zwrócić na siebie uwagę wszystkich przechodniów albo ściągnąć z restauracyjnego stolika obrus wraz z całą znajdującą się na nim zastawą...



...ale jednak ten dwulatek to już taka cwańsza bestia, w której oczach daje się odczytać prawdziwy błysk zrozumienia, fascynacji i zainteresowania jakimś zwiedzanym miejscem - i można już z nim nawet całkiem sensownie podyskutować, powymieniać się spostrzeżeniami, a po powrocie zdać relację z pobytu dziadkom, sąsiadom i wszystkim innym nadarzającym się słuchaczom ;) 

A kiedy potem przez cały kolejny dzień przeżywa, gdzie to on nie był, czego to nie widział, jaką to fajną ciuchcią nie jechał - to aż buzia sama się uśmiecha na te jego dziecięce wspominki - i ma człowiek poczucie, że chyba właśnie wykonał kawałek dobrej roboty, pokazując swojemu dziecku kolejny fragment wielkiego świata...


Jeśli Wy też chcecie się dowiedzieć, dokąd powiozła nas ta fajna ciuchcia -
czekajcie na ciąg dalszy naszej nadmorskiej opowieści ;) 

poniedziałek, 18 lipca 2016

Hulaj dusza i hulaj-noga - czyli o tym, czego ponoć matce nie wypada ;)

Kiedy wybieramy się na wycieczkę do jednego z okolicznych miast, praktycznie za każdym razem przechodzimy obok czegoś w rodzaju skateparku - i za każdym razem spędzamy tam przynajmniej godzinę, bo Bąbel po prostu nie może oderwać wzroku od wszystkich prezentowanych tam popisów. 


W miniony weekend postanowiliśmy zadebiutować już nie tylko w charakterze obserwatorów, ale również czynnych uczestników - tym bardziej, że już wcześniej zdarzało nam się pożyczać cudze wehikuły i (z bardzo różnym skutkiem) próbować na nich swoich sił ;)

Niejedna z Was pewnie puka się w tym momencie znacząco w czoło i myśli sobie:  "Z dwulatkiem do skateparku? Chyba ich trochę za bardzo poniosło!" Ale nie martwcie się : nie spuściliśmy Juniora na jego nowej hulajnodze z najwyższej rampy ani nie usiłowaliśmy nakłonić go do zrobienia salta w tył - a większość pozostałych spotkanych tam przez nas "skaterów" były to dzieci w wieku do lat 12, dla których takie miejsce jest często po prostu jedynym lub ulubionym sposobem na spędzenie wakacji w mieście.


I właściwie o tym zasadniczo miał być dzisiejszy post. Miałam opowiedzieć Wam o naszym rodzinnym weekendzie i o nowym Bąblowym nabytku, którego testowaniem zajmujemy się już od jakiegoś czasu dzięki uprzejmości Króla Zabawek. Miałam też wspomnieć o tym, że szukaliśmy z Małżem modelu, który będzie stosunkowo niedrogi, lekki, "rosnący" razem z dzieckiem oraz składany do takich rozmiarów, by nie zajmował zbyt dużo przestrzeni w Bąblowym pokoju i mieścił się bez problemu w samochodowym bagażniku - i że Classic Scooter dokładnie wszystkie te wymogi spełnia... 


Jednak w trakcie naszych weekendowych szaleństw rzuciła mi się w oczy jeszcze jedna rzecz, której po prostu nie mogę zostawić bez komentarza - a mianowicie fakt, że było wokół nas naprawdę bardzo niewielu rodziców, którzy bawili się tam równie świetnie i mieli prawdziwą frajdę z towarzyszenia swoim dzieciom. Znakomita większość stała w pewnym oddaleniu, marudziła, klęła pod nosem i tylko czekała, aż dziecku znudzi się jazda i aż będą mogli zabrać je z powrotem do domu. 


No cóż, chyba naprawdę nietypowa ze mnie matka. Dziwadło jakieś, zasługujące na adnotację w kronice osobliwości. Nie dość, że sama szusowałam na hulajnodze pomiędzy tymi wszystkimi dzieciakami, to jeszcze nie omieszkałam wielokrotnie zjechać z rampy na wiadomej części ciała, a potem spacerować z takim brudnym, zakurzonym tyłkiem po mieście i w ogóle się tym nie przejmować ;)

Ośmieliłam się nawet - zamiast tylko dreptać obok, podtrzymywać i asekurować na szczególnie ostrych zakrętach -  podwędzić hulajnogę na jakiś czas i przejechać się nią w szaleńczym pędzie wzdłuż głównej alei, podczas gdy Bąbel został z tatą nieco z tyłu, zajmując się zbieraniem kamyczków i innych skarbów. O matko wyrodna ! No po prostu nie mogłam się oprzeć ! ;)


Zdarza mi się trafiać na najróżniejsze opinie innych ludzi, traktujące o tym, co kobiecie będącej matką jeszcze przystoi, a czego już absolutnie robić nie wypada. Zazwyczaj bardzo mnie one bawią albo skutkują grymasem zdumienia na mojej twarzy - ponieważ z wielu z nich wynika, że jako kobieta już "dzieciata" powinnam niezwłocznie zaopatrzyć się w garsonkę w stonowanych kolorach, ostrzyc włosy na klasycznego "pazia", a wszystkie swoje dżinsowe szorty, dopasowane topy i krótkie sukienki rozdać biednym ;)

Zdaniem niektórych osób będąc w tym wieku i mając dziecko należy chyba przejść metamorfozę w wytworną matronę, elegancką damę, niewiastę bardzo dystyngowaną i śmiertelnie poważną, która nie ma już prawa wpaść od czasu do czasu w tak zwaną "głupawkę".



Ale wiecie co? Gwiżdżę na całą tę dworską etykietę i wszystkie konwenanse, jakimi według niektórych powinno być obudowane macierzyństwo. Jako matka nie stanę się nagle, z dnia na dzień posągową postacią wyjętą żywcem z "Dumy i uprzedzenia", tudzież jakiejś innej XIX-wiecznej powieści. W końcu między innymi po to jestem mamą, żeby rozwinąć w moim dziecku spontaniczność, zaszczepić w nim radość życia i chęć zabawy - a przede wszystkim uodpornić je na cudze opinie i nauczyć, że powinno postępować w zgodzie z samym sobą. A że się przy tym niekiedy trochę powygłupiam, pobrudzę, być może wyjdę nawet na osobę lekko stukniętą i pozbawioną piątej klepki - to już naprawdę niewiele mnie obchodzi ! ;)


A jak to jest u Was, drogie Mamy? 
Lubicie czasem wyluzować i pójść na żywioł,
czy raczej zawsze staracie się "trzymać fason"? 
Waszym zdaniem wypada to, czy nie wypada? ;)

czwartek, 14 lipca 2016

Mama wraca do...szkolnej ławy!

Mamie coś chyba odbiło na stare lata! Studiów jej się zachciało! Znowu! Kolejnych! - choć poprzednie ukończyła z powodzeniem już ponad 6 lat temu i otrzymała nawet z tej okazji piękny dyplom ze złotą czcionką oraz prawo do tytułowania się trzema wiadomymi literkami przed nazwiskiem - z którego to prawa niestety w swojej dotychczasowej zawodowej "karierze" nie miała okazji skorzystać...Cholerny przerost ambicji, psiakrew !

Już od jakiegoś czasu pomysł ten chodził jej po głowie, sen z powiek spędzał, spokoju nie dawał - ale czekała i myślała sobie, że z czasem samo minie, rozejdzie się po kościach, umrze śmiercią naturalną... A tu nijak ta gadzina - myśl uparta i podstępna - opuścić jej nie chce, ciągle się po mózgownicy tłucze, ciągle nowe argumenty "za" i "przeciw" wywleka na światło dzienne, jak iluzjonista króliki z kapelusza ! 

(Do pewnego momentu tych "przeciw" było więcej, jednak te "za" szły z nimi łeb w łeb - aż w końcu na którymś ostrym życiowym wirażu przyspieszyły i wybiły się na prowadzenie.)

Kiedy tak zwane "siedzenie" z dzieckiem w domu się skończy - żyć za coś będzie trzeba. Do obecnej pracy mama wrócić ani nie chce, ani nawet nie za bardzo może - a pierwszy ukończony przez nią kierunek nie rokuje zbyt optymistycznie, jeśli chodzi o perspektywy znalezienia po nim sensownego zatrudnienia. Obsługiwać klienta w sieciówce już dłużej mama nie ma ochoty, staników dobierać obcym babom jako wykwalifikowana brafitterka tym bardziej - więc decyzja o ponownym wkroczeniu na ścieżkę wyższej edukacji jest niejako oczywistym i naturalnym następstwem wcześniejszych beznadziejnych wyborów, których mama swego czasu dokonała...

foto: Internet
 
No cóż...Pora wreszcie przyznać przed samą sobą, że te dwa lata poprzedzające obronę pracy magisterskiej to był dla mamy czas kompletnie stracony, sensu pozbawiony, żadnych widoków na przyszłość nie dający - i  że ciągnęła całą tę farsę na znienawidzonym przez siebie wydziale zupełnie wbrew sobie, wbrew własnym oczekiwaniom i aspiracjom (chyba tylko po to, by regularnymi wpłatami zasilać uniwersytecką kasę)...

Boi się mama, boi jak cholera ! Słabo jej się robi na myśl o kilkugodzinnych dojazdach komunikacją publiczną, trzy razy w tygodniu. Jeszcze słabiej na myśl o tym, jak to wszystko zdoła ogarnąć : bo jednak czymś innym jest zakuwanie do egzaminów kiedy ma się całe wieczory do własnej dyspozycji - a czymś zupełnie innym, kiedy trzeba dzielić je między naukę, obowiązki domowe i zabawę z mega-absorbującym i hiper-energicznym dwulatkiem, uwieszonym na maminej szyi jak efektowne, 13-kilogramowe korale...

foto: Internet

Nie wie mama, co to będzie, jak będzie...i czy w ogóle będzie - czy na przykład nie przyjdzie jej rzucić tych swoich wymarzonych studiów w cholerę już po kilku pierwszych zjazdach, zanim tak naprawdę zdążą się one porządnie rozkręcić. Czy do zniesienia na dłuższą metę będą dla niej mężowskie foszki, że ona tam się wyżej edukuje, w towarzystwie uczelnianym bryluje, brunche i lunche w studenckiej stołówce jada - a jemu nie ma kto uprać, koszuli uprasować, do stołu podać... ;)

A tak zupełnie poważnie, to najbardziej obawia się mama siebie samej - swojej durnowatej natury i upierdliwego perfekcjonizmu, który nigdy nie pozawalał jej robić czegokolwiek na pół gwizdka, zawsze kazał się każdemu podjętemu zajęciu i wyzwaniu całą duszą oddawać, bez względu na wszystko wyłącznie zaszczytne miejsca na podium zajmować...Oby ten dziad przebrzydły jednak uśpiony pozostał, pozwolił jakoś te dwa lata przetrwać, przejść bez szwanku i się przy tym nerwowo nie wykończyć...


P. S. No to już się tutaj na łamach bloga mama "pochwaliła" - więc teraz co najmniej śmiesznie i głupio by było, gdyby ją w trakcie rekrutacji jednak z kwitkiem odprawili...Papiery złożone, kciuki mile widziane, a o efektach ich zaciskania będzie mama z końcem września informować :)

środa, 13 lipca 2016

Jak na wakacje - to tylko z "Podróżownikiem" !

Kiedy byłam małą dziewczynką, na ścianie mojego pokoju wisiała mapa Polski. Po każdym powrocie z rodzinnej wycieczki zaznaczaliśmy na niej z rodzicami wszystkie punkty, które udało nam się odwiedzić. Wbijaliśmy różnokolorowe pinezki w mijane na trasie miasta, zaznaczaliśmy szlaki naszych wędrówek flamastrami, a czasami przyklejaliśmy do mapy również znalezione po drodze "skarby" - zasuszone liście, kwiaty, muszelki znad morza... 

Kto podczytuje nas już od jakiegoś czasu - ten wie, że jesteśmy rodziną typowych Włóczykijów, którzy nie potrafią usiedzieć długo w jednym miejscu, których ciągle gdzieś nosi i którzy do tej pory nie zdecydowali się na budowę domu głównie dlatego, że praktycznie każdą wolną chwilę spędzają w rozjazdach. 

Dlatego też dokładnie taki sam zwyczaj zamierzamy uskuteczniać z naszym Bąbelkiem. I choć na razie jest jeszcze zbyt mały, by sens tych działań zrozumieć, to już teraz znaleźliśmy w internecie odpowiednią mapę,  a przy okazji trafiliśmy też na książki zwane "Podróżownikami", o których koniecznie chcę Wam opowiedzieć w tym wakacyjnym, urlopowym czasie.


Czym zatem są te "Podróżowniki" ? Otóż ich wydawca określa je jako "połączenie przewodnika i kreatywnego pamiętnika" - i trudno się z tym opisem nie zgodzić, ponieważ znaleźć tu można nie tylko liczne wskazówki dotyczące samego podróżowania oraz niezbędnego turystycznego ekwipunku, ale również  całe mnóstwo ciekawostek, anegdot, ćwiczeń i łamigłówek, które rozbudzą w dziecku ciekawość świata i umożliwią mu zdobycie oraz usystematyzowanie wiedzy z bardzo różnych i rozległych dziedzin (takich jak historia, geografia, ekologia czy nawet ruch drogowy). 


W naszej biblioteczce znalazł się akurat "Podróżownik" uniwersalny, z którym można wybrać się praktycznie do każdego miejsca w Polsce czy na świecie. Ale musicie wiedzieć, że są też "Podróżowniki" dedykowane konkretnym państwom bądź regionom - umożliwiające nam bliższe zapoznanie się z warunkami panującymi np. w Chorwacji, Egipcie, Grecji, a także w rodzimych Karkonoszach, Tatrach czy na Mazurach.


Z "Podróżowników" dowiemy się między innymi, jak nazywają się poszczególne kontynenty, jakie zwierzęta oraz rośliny można na nich spotkać, czym różnią się ich mieszkańcy pod względem kulturowym oraz w sensie fizycznego wyglądu. Znajdziemy tu także garść informacji na temat tradycyjnych potraw, najważniejszych zabytków i najciekawszych świąt, obchodzonych w różnych zakątkach świata.


Jednak żeby nie było zbyt nudno, jednostajnie i monotonnie - autorzy zadbali też o sporą dawkę rozrywki i wolnego miejsca na nasze osobiste notatki. Na pustych stronach można do woli rysować, opisywać przeżyte na wyciecze przygody, przyklejać przywiezione z podróży zdjęcia, pamiątki lub naklejki, stanowiące sympatyczny dodatek do książeczki. Tak naprawdę można wykorzystać je i zapełnić w 100% wedle własnego uznania, a granice wyznaczy tutaj jedynie dziecięca pomysłowość i wyobraźnia.


Wybierając się na wycieczkę w towarzystwie "Podróżownika" proponuję również zabrać ze sobą kilka pionków i kostkę do gry - ponieważ mamy tam też planszówkę, która na pewno sprawdzi się podczas długiej jazdy samochodem i będzie świetnym antidotum na nudę, jeśli pogoda nie dopisze i ze względu na niesprzyjające warunki zostaniecie zmuszeni do pozostania w pensjonacie czy hotelu. 


Czy to przypadkiem nie za wcześnie na tego typu książki dla naszego Bąbelka? No oczywiście, że za wcześnie! - ale na ich widok po prostu nie mogłam się oprzeć i zamówiłam jeden egzemplarz trochę "na wyrost" ;) Powiem szczerze, że już nie mogę się doczekać, kiedy będziemy wspólnie rozwiązywać wszystkie te zadania i wypełniać puste miejsca pięknymi wspomnieniami z naszych wakacyjnych, rodzinnych wypadów. Podejrzewam też, że nawet w tym roku nie będę umiała się powstrzymać, by chociaż kilku króciutkich zdań tam nie zanotować - tak "ku pamięci", żeby za kilka lat było do czego wracać :)


Anna i Krzysztof Kobusowie
Kielce 2016
stron: 96