sobota, 28 listopada 2015

Cyganka prawdę Ci powie? - historia rodzinna bez happy endu...

Generalnie nie wierzę we wróżby, talizmany, amulety na szczęście, horoskopy czy inne gusła i zabobony. Z fusów na dnie filiżanki potrafię wywróżyć sobie tyle, że czeka mnie nieprzespana noc, bo uraczyłam się zbyt dużą dawką kofeiny o zbyt późnej, popołudniowej porze.

Na moją eks-szefową, biorącą regularny udział w seansach u jakiejś tam Lady Kassandry, Adelajdy czy innej Sybilli patrzyłam zawsze z ogromnym politowaniem i zastanawiałam się, co trzeba mieć w głowie, żeby dać się w ten sposób omamić (i to za wcale niemałe pieniądze).


Ale mam dla Was jedną rodzinną historię. Bardzo smutną i taką, która mnie osobiście nadal mrozi krew w żyłach - i po której tym bardziej od wszelkich wyroczni, wieszczek i oferujących swe wizjonerskie usługi Cyganek trzymam się jak najdalej, omijając je naprawdę szerokim łukiem.

***
Moja ciocia - młodsza siostra mamy - czasami mi mamę zastępowała. Kiedy nasze wzajemne stosunki z rodzicielką nie układały się zbyt pomyślnie, pakowałam do plecaka wszystkie swoje nastoletnie skarby i jechałam do niej, spędzałam wakacje w towarzystwie młodszych kuzynów, pomagałam jej w domu i w wiejskiej świetlicy, którą prowadziła. Była też moją najlepszą przyjaciółką i powiernicą najskrytszych tajemnic - taką, z którą o wszystkim mogłam porozmawiać bez narażania się na śmieszność.

Któregoś dnia wróciłam ze szkoły i zastałam w domu zapłakaną mamę, babcię i siostrę. Ciocię zabrali do szpitala w bardzo złym stanie - jakieś niewiadomego pochodzenia bóle brzucha, utraty przytomności, nie kończące się wymioty. Po kilku dniach przewieziono ją do jednej z większych, bardziej specjalistycznych klinik i otwarto na stole operacyjnym tylko po to, by za chwilę z powrotem zaszyć - według lekarzy rak poczynił w jej organizmie tak wielkie spustoszenie, że w tamtym momencie nie było już czego ratować...

Pamiętam dzień, w którym cała rodzina zebrała się przy jej szpitalnym łóżku - tak naprawdę już bez żadnej nadziei; w oczekiwaniu na ten jeden, najgorszy scenariusz. A ona leżała półprzytomna, zamroczona bardzo silnymi środkami przeciwbólowymi i powtarzała raz za razem "już stąd nie wyjdę o własnych siłach, Cyganka mi to wywróżyła" - co osoby niewtajemniczone odbierały prawdopodobnie jako spowodowane lekami majaczenie.

Ja akurat należałam do tych wtajemniczonych. Wiedziałam, że ciocia, mając jakieś 17 lat, spotkała w mieście Cygankę, której dała namówić się na wróżbę za bardzo symboliczną opłatę. I kobieta ta przepowiedziała jej całe mnóstwo rzeczy, które potem znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Między innymi "synów trzech, ale potem dwóch" (faktycznie, najstarszy syn cioci zginął w tragicznym wypadku) oraz śmierć w wieku 33 lat...

W związku z powyższym ciocia przez całe życie bardzo obawiała się daty swoich 33. urodzin.  Cieszyła się niesamowicie, kiedy zdmuchnęła świeczki na torcie z tej okazji cała i zdrowa - miała nadzieję, że już nic jej nie grozi i że akurat ta przepowiednia Cyganki okaże się chybiona. Do szpitala trafiła dosłownie kilka dni później. Jej choroba nie dawała uprzednio absolutnie żadnych objawów, dzięki którym można byłoby ją wcześniej wykryć i wyleczyć w początkowym stadium...

***
Gdyby ktoś mi podobną historię opowiedział, 
byłabym pewnie nastawiona dość sceptycznie.
Pomyślałabym, że zbieg okoliczności...

Ale teraz co roku zapalam znicz na grobie mojej cioci -
 i powtarzam sobie za Hamletem:  
"Dlatego dziw się i nie próbuj zgłębiać.
Są takie rzeczy w niebie i na ziemi,
O których się nie śniło filozofom."


niedziela, 22 listopada 2015

Pomiędzy.

Z jednej strony - Galeria Dominikańska. Kusząca, wszystko-mająca, wabiąca kolorowymi wystawami, neonami i atrakcyjnymi rabatami. Z drugiej strony - wrocławski Rynek. Już teraz bardzo świąteczny, pełen uśmiechniętych rodzin z dziećmi,  roziskrzony milionami lampek, z mnóstwem bożonarodzeniowych stoisk, wesołymi krasnalami i śliwkowym grzańcem.


Ale jest jeszcze świat pomiędzy. 

Przejście podziemne, w którym niewidoma staruszka prosi o chociażby najskromniejszy datek. W którym zaniedbany mężczyzna, na oko 50-letni, rozkłada na posadzce swój niewielki księgozbiór i usiłuje sprzedać go za "co łaska".  W którym chłopak o karnacji nieco ciemniejszej niż przewidują to polskie standardy proponuje przechodniom czerwone róże "dla wybranki serca". Od nas usłyszy: "nie, dziękujemy", ale już od grupy młodzieży idącej za nami: "spier....., ty pierd..... brudasie!" 

To smutne. Cholernie smutne. 

Ze świata, gdzie niektórzy wydają lekką ręką 300 złotych za ekskluzywny angielski koc z najlepszej wełny, przechodzimy bezpośrednio do świata, gdzie ludzie nie mają często ani najlichszego koca, ani łóżka, na którym mogliby go rozłożyć, ani mieszkania, w którym mogliby to łóżko postawić...

Ze świata, gdzie ludzie słuchają swingujących kolęd, uśmiechają się do siebie promiennie, kupują dzieciom cukrową watę i najwspanialsze interaktywne zabawki, przechodzimy do świata, w którym nie ma ani śmiechu, ani muzyki, ani nawet paru złotych w kieszeni na codzienny "chleb powszedni"...

Kontrasty tak wyraźne i odczuwalne, że aż bolesne...

Dlatego ja też jestem dziś gdzieś POMIĘDZY. Z jednej strony szczęśliwa i zadowolona, bo spędziłam z moimi dwoma Mężczyznami cudowny, rodzinny dzień. A z drugiej strony kompletnie rozpieprzona emocjonalnie po tym, co zobaczyłam i usłyszałam, a w następstwie - poczułam.

Na mojej półce z książkami "Poezje" Iwaszkiewicza i 700 stron Umberto Eco. Kupione za "co łaska" - czyli za wszystko, co  miałam akurat w portfelu...


I niech Małż się śmieje, jaka to ze mnie "miękka dupa". No trudno, ma rację. Ja po prostu nie umiem przejść tak absolutnie, zupełnie obojętnie...Ja po prostu czasami - zupełnie irracjonalnie - czuję się winna, że ten świat jest tak, a nie inaczej, poukładany...

piątek, 20 listopada 2015

Kiedy ON jest zazdrosny o dziecko.

Hmmm...Od czego by tu zacząć? Może od samego początku, czyli momentu, w którym Bąbel po raz pierwszy przekroczył nasze skromne progi (w nosidle, pochrapując, ze zbyt dużą czapką nasuniętą na mały łepek, bo rodzice jeszcze niezbyt byli doświadczeni w doborze odpowiednich dla niego rozmiarów ;) ). 

Otóż przez jakieś pierwsze 4 miesiące Młodzieniec obdarzał mnie i Małża mniej więcej takim samym zainteresowaniem, atencją, z każdym z nas równie chętnie wchodził w interakcje, potrząsał grzechotkami i odprawiał codzienne łaskotkowo-masażykowe rytuały. 


Sytuacja uległa drastycznej zmianie gdzieś w okolicach 7. miesiąca, kiedy to tylko mamę chciał widzieć na swoim horyzoncie, tylko przez mamę być noszony, karmiony, przebierany i do snu kołysany, tylko na maminych rękach odstawiać ogniste tango i inne dzikie piruety.

Pomyśleliśmy sobie wtedy "ot, normalny, naturalny etap rozwoju". W końcu trochę się wcześniej czytało i słyszało o tym osławionym lęku separacyjnym, który chyba każdego niemowlaka w pewnym momencie dopada i mija zazwyczaj równie szybko i niepostrzeżenie, jak się pojawił. 

Faktycznie, trochę minął - a jednak nadal to ja jestem tym Bąblowym 'number one', za którym podąża krok w krok nawet do toalety, z którym najchętniej uskutecznia swoje zabawy i wciela w życie wszystkie dziecięce pomysły i który musi wymykać się chyłkiem i "po angielsku", by wziąć chociażby szybki prysznic, a i tak często kończy się to płaczem i waleniem małą piąstką w drzwi łazienki. 

Czasami ta Bąblowa przylepność do mnie osiąga istne apogeum - i wtedy:

-   słychać tylko "Tata NIEEEE!",
- każdy jeden przedmiot, którym Małż usiłuje Juniora zainteresować, zostaje momentalnie przechwycony i wędruje wprost w moje ręce,
-  Młody wczepia się we mnie kurczowo i uwiesza na mojej szyi jak mała małpka, kompletnie głuchy i ślepy na obecność taty, któremu - co widać - jest z tego powodu ewidentnie przykro.

Naprawdę nie sądzę, by wynikało to z jakichś moich szczególnych cech, przymiotów czy faktu, że coś robię "lepiej". (Mąż jest świetnym tatą i bardzo dobrze radzi sobie we wszystkich dzieciowych kwestiach ! Tylko do śpiewania się nigdy nie przekonał, no ale bez przesady - taki drobny szczegół można mu przecież wybaczyć ;) ) Raczej z tego, że siłą rzeczy spędzam z Bąblem więcej czasu, ponieważ - parafrazując - "ktoś musi pracować, by na wychowawczym być mógł ktoś".

A jednak widzę, że Małża to trapi. Gryzie. Spokoju mu nie daje. 

Chyba musimy po prostu przeczekać. Już wkrótce to ja będę obciachowa ze swoimi tańcami, piosenkami i innymi babskimi wymysłami, a tato stanie się prawdziwym SUPER-HERO - silnym i dzielnym, z którym można sobie w piłę pokopać i przetestować moc mechanicznych koni ;) 


środa, 18 listopada 2015

Bardzo ważna, świąteczna Robótka !

Zachęcona postem Litermatki, zajrzałam sobie ostatnio na pewną STRONĘ.

I przepadłam. I już wiedziałam, że po prostu MUSZĘ wziąć udział w akcji tak pięknej, szlachetnej, szczytnej, tak chwytającej za serducho...

Zwerbowałam do pomocy Małża. W ruch poszedł papier kolorowy, kredki, wstążki, nożyczki, guziki, sreberka po cukierkach, jednorazowe papierowe talerzyki - słowem wszystko, co było pod ręką i w jakiś sposób nadawało się do stworzenia świątecznej kartki. 

Nawet Bąbel dołożył swoje trzy grosze, pomógł nam co nieco poprzyklejać i z zadziwieniem spoglądał na rodziców, których ogarnął istny amok pracy twórczej ;)

W efekcie powstały dwie skromne, zdecydowanie nieidealne karteczki - za to w ich wnętrzu życzenia, w których staraliśmy się zawrzeć całą masę ciepłych uczuć i bardzo radosne, pozytywne przesłanie...
 
 
Potem podjechaliśmy jeszcze do centrum handlowego i w jednym ze sklepów wybraliśmy kocyki, które wydały nam się najmilsze, najbardziej przytulaśne, najbardziej miękkie w dotyku - w wielkiej nadziei, że spodobają się naszym Robótkowym Wybrańcom (wedle opisu zamieszczonego na stronie właśnie z takich prezentów ucieszą się najbardziej). 

 
Was również zachęcam. Jeśli niesamowicie dłużą się Wam te jesienne, chłodne wieczory...Jeśli chcecie pokazać swoim dzieciom, że Święta to nie tylko czas otrzymywania, ale również ofiarowania...Jeśli czujecie w sobie wewnętrzną potrzebę, by kilkoma miłymi słowami wywołać uśmiech na czyjejś twarzy...

Ruszcie z własną Robótką  -
 bo dobro zawsze do nas wraca :)

A może macie jakieś własne ulubione akcje tego typu,
w których co roku bierzecie udział? 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Posłuchajta :)

Witajcie :) 

Dziś będzie post na szybko, ponieważ odnalazłam właśnie w czeluściach swojego telefonu dwa nagrania, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego i którymi chciałabym się z Wami tutaj podzielić. (Za jakość, wszelkie szumy i inne utrudnienia w odbiorze z góry przepraszam. Sprzęt mam taki, jaki mam, więc musicie mi to wybaczyć ;) )

Chyba tylko śmiech dziecka może być tak szczery, radosny i zaraźliwy.
Podobno "kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat".
Zresztą - same posłuchajcie, jak śmiał się nasz Bąbel w wieku...

czterech...


...i szesnastu miesięcy 


A z wieści mniej zabawnych : po bardzo niefortunnym zderzeniu z łazienkowymi drzwiami Młody wygląda aktualnie tak, że z powodzeniem mógłby wziąć udział w kampanii przeciwko aktom przemocy w rodzinie - i nie potrzebowałby do tego już naprawdę żadnej charakteryzacji. 

Wielki siniak na policzku, fifa pod okiem, rozwalony łuk brwiowy...
O dziwo, nawet nie zapłakał - podniósł się, otrząsnął i...pobiegł dalej :)

sobota, 14 listopada 2015

Szklanka do połowy pełna.

I znowu w mordę od życia oberwałam. Nie jakoś bardzo dotkliwie, jeśli wziąć pod uwagę niektóre ludzkie dramaty i problemy - ale wystarczająco mocno, by zabolało...

O dziwo nie rozklejam się, nie smarkam w poduszkę, nie zraszam doniczkowych kwiatków całymi fontannami łez - już chyba z tego typu reakcji wyrosłam, a przede wszystkim nauczyłam się, że i tak nic nie dają.

Dla odmiany staram się widzieć swoją szklankę do połowy pełną, wyciągnąć z tej sytuacji jakieś konstruktywne wnioski i doszukać się jej pozytywnych aspektów (bo podobno ZAWSZE da się takowe odnaleźć). 


Myślę sobie, że to faktycznie było PO COŚ. Chyba po prostu musiałam dostać takiego porządnego kopa w tyłek, bo inaczej nadal siedziałabym na nim zbyt pewnie i bezpiecznie, wierząc naiwnie w ludzką bezinteresowną pomoc i szczere, szlachetne intencje.

Przynajmniej wiem, na kim już ewidentnie nie mogę polegać i od kogo powinnam jak najszybciej odciąć się grubą, zamaszystą kreską.

Postanowiłam spiąć pośladki, zakasać rękawy, nikogo więcej już o żadne przysługi nie prosić. Dam sobie radę sama - z własnego skleconego na prędce centrum dowodzenia będę konsekwentnie realizować swój plan. 

Zrobię wreszcie to cholerne prawo jazdy. Może kolejne studia. A dodatkowo dorobię sobie parę groszy na przysłowiowe "waciki"- pomiędzy gotowaniem zupy a zmianą pieluchy, pomiędzy jedną a drugą śpiewaną Bąblowi piosenką, pomiędzy bajką a budowaniem wieży z klocków... (Choć bardziej prawdopodobne, że zarywając noce - kiedy Młodemu już opadną zmęczone powieki i będzie śnił smacznie o mydlanych bańkach albo strażackich wozach).

I będę przy tym najlepszą mamą, jaką tylko być potrafię. I postaram się z całych sił, by żaden z tych ambitnych planów nie kolidował z moim macierzyństwem. Nawet jeśli nikt w to nie wierzy. Bo to przede wszystkim JA powinnam wreszcie uwierzyć w siebie...


P.S. Nadejszła też wiekopomna chwila, w której wielka przeciwniczka portali społecznościowych jednak zdecydowała się na założenie powiązanego z blogiem Instagramu. Nie wszystko da się zawsze i na bieżąco opisać, a zatem "niech przemówi obraz". Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam :)

czwartek, 12 listopada 2015

"Bo dziadkowie są od rozpieszczania"...


          Rok 1992. Bąblowa mama (lat 6) i jej rodzice.

1) "Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz wszystkich warzyw. To przecież same witaminki ! Na ciastko będzie czas po obiedzie, kiedy już cały zniknie z talerza."

2) "Tyle już masz tych zabawek, że kolejna nie jest ci potrzebna. Potem tylko leżą po kątach bezużyteczne, a ty i tak się nimi nie bawisz. Za moich czasów człowiek miał jedną szmacianą lalkę albo jednego pluszowego misia - i to musiało mu w zupełności wystarczyć."

3) "Pewne rzeczy w domu nie są przeznaczone dla dzieci. Mogą dotykać ich tylko dorośli, a jeśli chcesz je sobie z bliska obejrzeć, to musisz poprosić mamę albo tatę o pozwolenie. Inaczej ani mi się waż..."

Rok 2015. Bąbel, Bąblowa mama (lat 29) i jej rodzice.

1) "Może masz ochotę na czekoladkę, Wnusiu ? I takie dobre ciasteczka babcia upiekła dla ciebie ! Mama nie pozwala przed obiadem? No daj spokój, to tylko jedno głupie ciastko - przecież najeść się tym do syta nie sposób...No nie bądź taka, dziecku nie żałuj! "

2) "A może samochodzik mu kupić ? O, jaki ładny, czerwony ! Ma już podobny? Aż trzy podobne? No ale jednak czymś się tam różnią przecież...Jak się te pozostałe zepsują, to dziecko bez samochodzika zostanie..."

3) "No masz Wnusiu, pobaw się pisaczkiem. Porysujemy sobie tu, na karteczce. Oj nie, Wnusiu ! Na karteczce dziadek mówił, a nie na skórzanej sofie ! I nie na białych kafelkach w kuchni ! No nic to, zmyje się zaraz, prędziutko, żeby mama nie widziała...Oj kurcze, kurcze, to chyba jednak jakiś niezmywalny marker był, bo zejść za nic w świecie nie chce..."

Co się takiego wydarzyło w ciągu tych 23 lat? 
I skąd ta rewolucyjna zmiana w podejściu moich rodziców 
do kwestii wychowawczych? 

Jako odpowiedź na powyższe pytania słyszę tylko powtarzany niczym mantra frazes, że "dziadkowie są od rozpieszczania, a rodzice od wychowywania".  I choćbym nie wiem jak usilnie próbowała i starała się takie forsowane przez nich stanowisko zrozumieć, to nijak nie jestem w stanie się z nim zgodzić. 

Po pierwsze, Bąbla naprawdę nie trzeba już bardziej rozpieszczać - myślę, że spora część roboty w tym zakresie została już wykonana, w ciągu dotychczasowych 17 miesięcy jego życia. 

Po drugie - jeśli już koniecznie chcecie rozpieszczać, to róbcie to jednak z umiarem i z zachowaniem zdrowego rozsądku. Być może faktycznie granica pomiędzy dzieckiem rozpieszczonym a dzieckiem "rozpuszczonym jak dziadowski bicz" jest bardzo płynna, nienamacalna i trudno dostrzegalna - ale jednak istnieje, więc przynajmniej STARAJCIE SIĘ jej nie przekraczać.

Po trzecie - spróbujcie, proszę, tym swoim rozpieszczaniem nie utrudniać nam wychowywania i nie podważać naszego rodzicielskiego autorytetu. Bo jeśli Młody od mamy i taty słyszy, że czegoś robić nie powinien, a za chwilę babcia i dziadek jednak mu na to pozwalają, i to z ogromnym, szerokim uśmiechem na ustach - to chyba może się lekko pogubić i warto byłoby jednak trzymać się tych samych, uzgodnionych wcześniej reguł...

Po czwarte - nie róbcie z nas w oczach dziecka jakichś potworów, które wszystkiego zakazują, w swoim słowniku mają tylko słowo "NIE!" i generalnie rzecz biorąc trzeba uciekać przed nimi gdzie pieprz rośnie i poszukiwać azylu u wszystko-rozumiejącej, wiecznie-pobłażającej babci. Nie mówcie "dziadziuś by ci pozwolił, ale mama nie daje" - bo po takim tekście nóż mi się w kieszeni otwiera i naprawdę mogą się we mnie obudzić jakieś potworne, mordercze żądze !


wtorek, 10 listopada 2015

Dlaczego lubię kupować w szmateksach.

Dla niektórych osób jedynym argumentem przemawiającym za robieniem zakupów w lumpeksach/szmateksach/second-handach będzie pewnie oszczędność. Nie ukrywam, że i dla mnie jest to argument najważniejszy, przemawiający najgłośniej i najbardziej dobitnie - zwłaszcza w sytuacji kiedy skończył się (płatny) urlop macierzyński, zaczął (bezpłatny) wychowawczy, stałam się niemal zupełnie zależna finansowo od Małża i na pewno trzeba będzie nieco zacisnąć pasa oraz poskromić swoje zakupowe żądze.


Jednak poza oszczędnością mam jeszcze kilka innych (i wydaje mi się, że równie dobrych) powodów, by to właśnie tam zaopatrywać siebie i Bąbla w markowe, zupełnie niezniszczone rzeczy, często jeszcze ze sklepowymi metkami, za których pękatą torbę płacę z reguły nie więcej niż 40-50 złotych (czyli tyle, ile w normalnej sieciówce zapłaciłabym pewnie za jeden byle jaki, bawełniany T-shirt).

No więc jakie są te równie dobre powody?
 Już spieszę je po kolei omawiać.

1. Lumpeksy to świetne miejsce spotkań towarzyskich - zwłaszcza jeśli ma się dobrą znajomą równie mocno zafiksowaną na ich punkcie jak ja, która kilka lat temu wprowadziła mnie w arkana tej swojej pasji, sama była kiedyś właścicielką podobnego biznesu i mogłaby zbudzona w środku nocy wyrecytować z pamięci adresy wszystkich second handów w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, bo ich mapę ma zapisaną w głowie jak na komputerowym twardym dysku ;)

2. Mogę wreszcie wyrwać się z domu i nie mieć wyrzutów sumienia ;) - bo przecież w końcu nie tylko dla siebie kupuję, ale i dla Bąbla, który z ubranek wyrasta w tempie iście ekspresowym i średnio raz na 2-3 miesiące trzeba urządzać mu kompleksowe "wietrzenie szafy", wymieniając rzeczy już za małe na takie "w sam raz" oraz "trochę na wyrost".

3. Jest to dla mnie bardzo skuteczna autoterapia - jedyna okazja, by na spokojnie pomyśleć o pewnych rzeczach i poukładać sobie w głowie sprawy, na które zwyczajnie nie mam czasu z Młodym uczepionym spódnicy, uwieszonym na szyi, wciąż się czegoś domagającym i czegoś ode mnie oczekującym ;) Taka odskocznia od macierzyństwa - i choć nie ma ona miejsca zbyt często, to chyba tylko zaprawione w boju mamy wiedzą, jak bardzo jest potrzebna (zwłaszcza w momentach zaburzenia proporcji, o których pisałam już wcześniej TUTAJ ;) ).

4. Dzisiejsze lumpeksy są zupełnie inne niż te sprzed 10-15 lat - w czasach licealnych nie zaciągnęliby mnie do takiego przybytku nawet siłą. Tylko raz udało się to jednej koleżance z klasy, lecz na widok tych wielkich, brudnych, śmierdzących stęchlizną hałd "odzieży" zrobiło mi się niedobrze i tylko czekałam, kiedy wyskoczy z nich jakaś pchła, zbłąkana mysz tudzież inny sympatyczny karaluch. Nie mogłam się nadziwić, jak inne kobiety są w stanie w tym wszystkim grzebać i jeszcze obwieszczać swoje kolejne "znaleziska" okrzykiem tak triumfalnym, jakby co najmniej trafiły szóstkę w Totka ;)

Dziś w większości szmateksów rzeczy wyeksponowane są na wieszakach, manekinach, półkach, ewentualnie w wyprzedażowych koszach według asortymentu. Niektóre z nich niemal niczym nie odbiegają od zwykłych, "standardowych" sklepów - powierzchnia podzielona jest na dział damski, męski i dziecięcy, w tle gra muzyka, można liczyć na najróżniejsze rabaty i promocje, a w niektórych - płacić nawet kartą płatniczą. 

Smród stęchlizny zastąpił natomiast zapach środków dezynfekujących - może też dość intensywny i nieco drażniący nozdrza, ale na pewno zdecydowanie przyjemniejszy i gwarantujący, że każda z rzeczy została uprzednio stosownie odkażona oraz przygotowana do sprzedaży.

5. W szmateksach znajduję rzeczy unikatowe, nieszablonowe, jedyne w swoim rodzaju - dzięki czemu mam pewność (lub prawie pewność), że nie spotkam na ulicy swojej wiernej kopii, "siostry ksero", osoby ubranej w identyczną sukienkę czy płaszcz (a niestety zdarzało się to dość często kiedy kupowałam jeszcze głównie w centrach handlowych, gdzie wszystkie rzeczy z danej kolekcji są do siebie bliźniaczo podobne, przekalkowane i powielone w setkach egzemplarzy). 

6. W niektórych second handach mogę pozbyć się swoich starych ubrań i powymieniać je na inne - to akurat inicjatywa dość świeża w mojej okolicy, wprowadzona na razie przez dwa szmateksy w pobliskim mieście. Coś na wzór popularnych SWAP-ów, dzięki którym można zrobić sobie miejsce we własnej garderobie, jednocześnie zaopatrując ją w to, czego akurat potrzebujemy i pilnie poszukujemy - szybko, łatwo i BEZGOTÓWKOWO.


Oczywiście nie zamierzam tym postem nakłaniać nikogo za wszelką cenę do zmiany nawyków zakupowych; tym bardziej, że wiele osób - w tym mój kochany Małż - nastawionych jest do szmateksów nadal bardzo sceptycznie lub wręcz wrogo. (Tylko ciekawe dlaczego potem tak bardzo chwali i komplementuje nabyte tam kiecki, kiedy już je wypiorę, wymrożę w zamrażarce i na sobie zaprezentuję? ;) )

Ale gdyby któraś z Was jednak dała się przekonać to gwarantuję, że do wyszukiwania tzw. "perełek" wcale nie trzeba mieć jakiegoś wielkiego daru i talentu (jak to już nie raz słyszałam od niektórych dziewczyn). Wystarczy po prostu odwiedzać właściwe miejsca:
  • second handy "ekskluzywne", niewielkie i kameralne, stylizowane na wzór butików i prowadzone najczęściej przez jakąś modową pasjonatkę (tyle, że w nich każda sztuka odzieży jest przeważnie wyceniona, a nie na wagę - i w związku z tym sporo droższa); 
  • second-handy sieciowe, mające swoje punkty w całym kraju, sprowadzające rzeczy z Anglii, Skandynawii czy Stanów, posiadające w swojej ofercie poza odzieżą i galanterią też (często nowe) zabawki, książki, płyty CD i DVD. 
Ze swojej strony polecam te poniżej i...
czekam na Wasze opinie w tym temacie :)

sobota, 7 listopada 2015

W co się bawić?

Nie ukrywam, że wpis ten powstaje w dużej mierze z pobudek egoistycznych ;) Powiem szczerze, że moja inwencja twórcza czasami znajduje się już na wyczerpaniu, a zatem bardzo liczę na Waszą pomoc i mam nadzieję, że za chwilę posypie się na mnie istna lawina propozycji zabaw, pozostawionych przez Was w komentarzach ;)  Zwłaszcza takich na jesienne dłuuugie wieczory i zimowe mroźne dni, kiedy warunki atmosferyczne niekoniecznie sprzyjają wyjściom z maluchem na świeże powietrze...

Osobiście nie jestem pewna, czy uda mi się napisać coś bardzo odkrywczego w tym temacie.

Odkąd Bąbel stał się dzieckiem w pełni mobilnym, jego zainteresowanie zabawkami ze sklepowych półek zmalało niemal do zera. Doświadczenie nauczyło nas, że dla małego odkrywcy najprostsze, najbardziej prozaiczne przedmioty codziennego użytku okazują się często zdecydowanie bardziej interesujące niż skomplikowane, wszystko-mające, interaktywne gadżety.

Budować zdecydowanie ciekawiej z rolek papieru toaletowego niż z oklepanych, piankowych klocków. Do popisów muzycznych natomiast maminy garnek, chochelka i patelnia nadają się o niebo lepiej niż zestaw instrumentów zamówiony przez babcię na pierwsze urodziny. No i oczywiście nawet Fisher Price się chowa, kiedy można drzeć z tatą stare gazety albo dorwać zwykłą pompkę rowerową, syczeć nią jak wąż i robić mamie wiatr we włosach ;)

Przez ostatni tydzień na topie była na przykład zniszczona, spisana na straty poduszka, z której Młody wyrywał całymi garściami znajdujące się w środku wypełnienie, zaśmiewając się przy tym do rozpuku i rozsypując białe kłaczki wszędzie wokół, także cały salon wyglądał potem jak po przejściu porządnej burzy śnieżnej ;)

Na szczęście nie słabnie jego zainteresowanie książeczkami, wpajane mu przeze mnie od najwcześniejszych miesięcy życia.  Aktualnie najbardziej lubi te dźwiękowe oraz "z niespodzianką" - z różnymi fakturami, otwieranymi okienkami, rozkładanymi i wysuwanymi elementami czy dziurkami, do których można włożyć mały paluszek :) Każdej oglądanej stronie musi towarzyszyć oczywiście moja szeroka narracja, nazywanie i wskazywanie poszczególnych przedmiotów, naśladowanie wydawanych przez nie dźwięków oraz śpiewanie piosenek, które akurat przyjdą mi do głowy i są w jakiś sposób z danym obiektem związane. Często są to utwory mojego autorstwa, wymyślane na prędce i na zasadzie "byleby tylko się rymowało" - bo Młody patrzy na mnie wyczekująco i porusza charakterystycznie tułowiem na znak, że właśnie TERAZ ma być muzyczka ;)

Przez długi czas powodzeniem cieszyły się też balony, bańki mydlane i plastikowe kubeczki, z których Bąbel potrafi już samodzielnie ustawić wieżę, a poza tym używał ich też naprzemiennie do przesypywania różnych rzeczy (kaszy manny, płatków kukurydzianych, rodzynek) oraz przelewania wody, barwionej przez nas na różne kolory specjalnymi farbkami.

Poza tym - jak na niespokojnego ducha i wiercipiętę przystało - uwielbia również wszystkie zabawy, które mają w sobie element pościgu ;) Tak naprawdę nieważne, czy gonimy go my, czy on goni nas; czy używamy w tym celu tylko dwóch dolnych kończyn, czy wszystkich czterech; czy w pogoni biorą udział jakieś pojazdy, czy też tylko sam zainteresowany plus rodzice. Ma być szybko, śmiesznie, hałaśliwie, z chowaniem się za meblami albo drzwiami i wyskakiwaniem zza nich w najmniej oczekiwanym momencie - a najlepiej oczywiście, kiedy każdy taki pościg kończy się porwaniem małego uciekiniera na ręce, "samolocikiem" w powietrzu albo wysokim podrzutem aż pod sam sufit  ;)

(Sąsiadce z dołu szczerze współczujemy, bo ten nasz upragniony "tupot małych nóżek" staje się bardzo głośny i trudny do zniesienia, jeśli ilość biegnących nóg pomnożyć razy trzy i dodać do niego chociażby szuranie samochodowych kółek po kafelkach).

Jak widać, ścigać można się naprawdę różnymi rzeczami - nawet plastikową skrzynią na zabawki i taboretem z Ikei ;)
Nieodłącznym elementem naszych codziennych harców stał się też zwykły, polarowy koc. Czasami  po prostu nakrywamy się nim na zmianę i robimy "a ku-ku". Czasem chowamy się pod nim jak pod namiotem i bawimy w ciemnościach, włączając i wyłączając latarkę. Innym razem owijamy nim Bąbla ciasno i toczymy powstały w ten sposób rulonik po dywanie albo przerabiamy koc na rydwan zaprzężony w dwa konie (czyli mnie i Małża), którym Junior sunie majestatycznie po wszystkich śliskich powierzchniach ;) Najfajniej jest rzecz jasna wtedy, kiedy do domu wraca tato i można zrobić z koca wygodny, rozhuśtany hamak :)

A Wy, w co się najczęściej bawicie ze swoimi pociechami?

EDIT:

Po namyśle dodam jeszcze:

1. trzaskanie kuchennymi szafkami i wyciąganie z nich przedmiotów;
2.  wszelkie prace domowe, a zwłaszcza zamiatanie i robienie prania;
3. "kradzież" maminych rzeczy (typu bransoletki, korale, telefon) i ucieczka z nimi;
4. pstrykanie włącznikami od światła;
5. zabawa zasłonami w salonie (tzw. "makaronami") - np. robienie z nich lejców, kiedy mama śpiewa "wio, koniku...";
6. zabawa w ducha tudzież pieluchowego potwora - czyli chodzenie po mieszkaniu z tetrą na głowie i straszenie domowników;
7. wspinanie się na łóżko oraz "kotłowanie" w pościeli (włącznie ze stawaniem na głowie ;) );
8. robienie herbatki dla rodziców i pluszaków w plastikowym serwisie;
9. wpuszczanie różnych pojazdów pod łóżko i obserwowanie, jak wyjeżdżają z drugiej strony; 
10. zabawa sorterami w dopasowywanie kształtów;
11. odkręcanie i zakręcanie kranów i chlapanie się w wodzie;
12. włączanie okapu i słuchanie jego buczenia (ze stopniowaniem natężenia dźwięku);
13. huśtawka, na której Bąbel albo jest bujany przeze mnie, albo huśta swoje misie;

czwartek, 5 listopada 2015

"Obce niebo" - rodzice idą na randkę, która przysparza im całego mnóstwa refleksji...

Właśnie na ten film wybraliśmy się z Małżem, korzystając z uprzejmości Bąblowych dziadków i realizując wreszcie nasz długo odkładany w czasie projekt pt. "Rodzice idą na randkę".


Być może faktycznie na pierwsze od dawna wyjście tylko we dwoje bardziej odpowiednia byłaby jakaś zabawna komedia romantyczna, a nie trzymający w napięciu i poruszający trudne kwestie dramat psychologiczny - ale to ja wybierałam repertuar, więc można było z góry przewidzieć, że na niczym lekkim, łatwym i przyjemnym się nie skończy.

***
Jeśli wierzyć filmowemu scenariuszowi, w Szwecji dziecko można odebrać rodzicom praktycznie z dnia na dzień, pod byle pretekstem, potajemnie i pokątnie, w wyniku sprytnej manipulacji, nikogo o tym uprzednio nie informując, wyłącznie na podstawie podejrzeń i jednostkowej urzędniczej decyzji, nie siląc się na przeprowadzenie jakiejkolwiek analizy sytuacji rodzinnej (nie mówiąc już o analizie dogłębnej, kompleksowej i biorącej pod uwagę wszystkie możliwe okoliczności).

Jeżeli dodać do tego polskie pochodzenie bohaterów i barierę językową, praktycznie nie ma szans na skuteczne odwołanie się od tej decyzji i odzyskanie dziecka przebywającego w rodzinie zastępczej - jedynym sposobem okazuje się w filmie działanie niezgodne z prawem, porwanie, wywiezienie dziewczynki poza granice kraju.

(Swoją drogą może są osoby na co dzień w Szwecji mieszkające, które miałyby ochotę się w tym temacie wypowiedzieć? T.vik? Brosha? Faktycznie tak to tam wygląda?)

A jak jest w Polsce? Z moich osobistych obserwacji, odbytych studiów, kilkumiesięcznej praktyki w MOPS-ie i w placówce wychowawczej oraz późniejszych kontaktów z tego typu placówkami na naszej adopcyjnej drodze wynika, że pozbawianie praw rodzicielskich trwa w większości przypadków zdecydowanie zbyt długo.

Daje się rodzicom biologicznym niezliczone szanse i okazje do naprawiania ich zaniedbań, nadużyć i błędów - a są to często błędy naprawdę wielkiego kalibru, polegające już nie tylko (jak u filmowych bohaterów) na wzajemnych zdradach czy potrząśnięciu dzieckiem za ubrudzoną błotem, odświętną sukienkę...Są to błędy polegające na permanentnym piciu, biciu, zadawaniu najróżniejszych cierpień albo notorycznym porzucaniu dziecka i ruszaniu w tango za każdym razem, kiedy pojawi się ku temu odpowiednia sposobność lub kompan do butelki.

I potem taki rodzic pijący, bijący i porzucający ma prawo jeszcze przez długi czas swoje dziecko widywać, odwiedzać, zabierać do siebie na weekendy i święta. I choć błędy popełnia wciąż te same, sąd przez całe miesiące lub nawet lata  z a s t a n a w i a   s i ę, czy mu te prawa ostatecznie odebrać - a jeśli już odebrał, to może jednak przywrócić (bo podobno zapisał się na odwyk, jest w trakcie poszukiwania pracy, a nawet umył się porządnie i wypachnił na ostatnią sądową rozprawę).

Sęk w tym, że dla dziecka te miesiące czy lata spędzone w placówce to czas absolutnie stracony, nie do odzyskania - a jego szanse na znalezienie nowego, normalnego domu maleją proporcjonalnie do upływu tego czasu, aż w końcu spadają praktycznie do zera...

Który z tych modeli jest lepszy, bardziej optymalny?

Moim zdaniem - oba zdecydowanie niewystarczające i wcale nie mające na uwadze tak szeroko promowanego i głoszonego przez instytucje "dobra dziecka"...

środa, 4 listopada 2015

Górski zwierzyniec.

Dziś wracam do Was z porcją jeszcze cieplutkich, świeżutkich zdjęć z naszego wczorajszego, rodzinnego wypadu. Małż miał pierwszy w całości wolny dzień od baaardzo dawna, więc aż szkoda było tego nie wykorzystać i nie wyruszyć do kolejnego fajnego miejsca, zaproponowanego nam przez moją siostrę, która była tam ze swoją dziatwą na jednej ze szkolnych wycieczek :)

Jeden podobny zwierzyniec już kiedyś prezentowałam na poprzednim blogu. Zasadnicza różnica jest taka, że tutaj większość zwierząt biegała sobie zupełnie luzem - nieodgrodzona od nas żadnymi siatkami, drutami czy innymi zasiekami - i oswojona była do tego stopnia, że jadła zwiedzającym prosto z ręki. 

Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła chyba jesienna sceneria dookoła i górskie krajobrazy, które - osnute delikatną mgłą i skąpane w promieniach zachodzącego słońca - po prostu zapierały dech w piersiach. Bąblowi natomiast najbardziej spodobała się ogromna piaskownica, wyposażona we wszelkie niezbędne "narzędzia pracy", która biła na głowę wszystkie pozostałe atrakcje i bardzo skutecznie odwróciła jego uwagę od kicających wokół zajączków, przechadzających się dumnie pawi i rączych danieli ;)

Rozśmieszył mnie tylko foch jednej z mam, której "podebraliśmy" kilka zajęcy, ponieważ bardziej niż jej marchewka smakował im nasz chlebek (którym zresztą chcieliśmy się z jej pociechami podzielić, ale "nie to nie, łaski bez !" ;) ) A kiedy potem jej córeczka przyuważyła, że zabieramy Bąbla do pobliskiego parku linowego dla maluszków, też od razu zapragnęła tam pójść - i oczywiście spotkała się z odmową ("No i co z tego, że pani idzie tam ze swoim synkiem?!").

Także tego...Ja tu z własnym aspołecznym usposobieniem dla Bąbla walczę, ze wszystkich sił staram się być miła, uprzejma, podchodzić do ludzi z sercem na dłoni - a tu taki cios mnie spotkał ;) Myślę sobie, że wobec niektórych osób chyba po prostu nie warto się - jak wedlowski batonik ze znanej reklamy - przełamywać ;)

No i jeszcze jedna sprawa zaległa :)

Jeśli ktoś miał ochotę na naszą halloweenową dynię (z pesteczkami lub bez) - oto ona ! (Tego dnia była akurat wyjątkowo senna i niedysponowana - i w związku z tym sporo czasu spędziła w towarzystwie widocznego na zdjęciu "przyjaciela z dzieciństwa" lub zwinięta w taki właśnie rozczulający kłębuszek).