środa, 30 grudnia 2015

Rozdwojenie jaźni ;)

Już się nie mogę doczekać tej imprezy! I tańców, i fajerwerków, i obrzucania się kolorowym konfetti ! Kiecka wisi w szafie od paru tygodni, w pełnej gotowości. Koronkowe rękawiczki - długie aż po łokcie - właśnie przyniósł kurier, w samą porę. Wyjdziemy do ludzi! Spotkamy tylu starych znajomych! Jak tylko Młody pójdzie spać, zaczynam okupację łazienki - robię się na bóstwo, nawilżam, ujędrniam i złuszczam, żeby ten Nowy Rok powitać w pełnej krasie !

A guzik prawda! W sumie to nie mam nastroju do zabawy. Mam nastrój, żeby wleźć w ulubionej piżamie pod koc i owinąć się nim szczelnie (być może aż do uduszenia). Mam nastrój na całą butelkę szampana wypitą jednym haustem - a potem niczym niezakłócony sen, do wiosny przynajmniej. I wcale nie uśmiecha mi się oglądanie tych wszystkich nalanych idiotów, którym wydaje się, że są tacy wspaniali i zabawni - a już tym bardziej nie uśmiecha mi się bycie jedną z nich. Chyba po prostu zbuduję z Bąblem wieżę z klocków, przeczytam bajeczkę, zaśpiewam kołysankę - i pójdę do łóżka jak przystało na grzeczną dziewczynkę, nawet nie doczekawszy północy.


***

Ten rok był niesamowity! Pierwsze urodziny Bąbla, pierwsze kroki, pierwsze "mama" i "tata", pierwsze wspólne wakacje nad morzem...No i w ogóle wszystko takie pierwsze, świeże, niezastąpione, nie do podrobienia...

Ale oprócz tego - kilka kryzysów małżeńskich, z których jeden omal nie zakończył się wystawieniem czyichś walizek za drzwi. I kilka momentów, kiedy miałam chęć spakować się i kupić bilet w nieznane - dokądkolwiek, byle jeden i tylko w jedną stronę.  I drastyczne pogorszenie relacji z moimi rodzicami. I znów nieodparte wrażenie, że jestem w tym wszystkim sama, zupełnie sama. No do dupy był ten 2015, kompletnie do dupy...



***

Ale następny to dopiero będzie! Przełomowy, absolutnie przełomowy! Lepszy, szczęśliwszy, bardziej pomyślny, sukcesami i spełniającymi się marzeniami wypełniony po same brzegi ! Zrobię prawo jazdy. Zacznę kolejne studia. Na pewno pojawią się jakieś widoki na świetną pracę, w której otoczę się wyłącznie życzliwymi, cudownymi ludźmi. Będę jeszcze bardziej zaangażowaną matką, jeszcze bardziej do-rany-przyłóż żoną, jeszcze lepszym człowiekiem po prostu.

Nie, nie sądzę. Będzie taki, jak każdy do tej pory. Rozczarowujący. Bo szczęście nie przychodzi z zewnątrz - trzeba umieć je W SOBIE odnaleźć (z czym ja mam ewidentnie odwieczny problem). I we własnym zakresie zadbać o ten przełom, który ma nastąpić - i którego bez naszej pomocy żadna zmieniająca się cyfra w dacie, żadna kolejna kartka w kalendarzu nie zapewni. A ja będę wciąż tą samą histeryczką i nerwusem w gorącej wodzie kąpanym, który najpierw robi, a potem myśli - a potem jest mu głupio i musi się ze wszystkiego tłumaczyć...

 ***

Niezależnie od tego, która jaźń we mnie zwycięży -
życzę Wam (i sobie) , by było po prostu...dobrze i normalnie. 
 
I żeby każda z Was (nas) odnalazła w sobie pasję, siłę i radość życia -
bo to jest chyba najtrudniejsza rzecz i największe możliwe wyzwanie.

Szczęśliwego Nowego Roku ! 



wtorek, 29 grudnia 2015

Grudniowi ulubieńcy.

Dziś kolejna porcja rzeczy, które nam się w jakiś sposób w ciągu całego minionego miesiąca spodobały i zapadły w pamięć bardziej, niż pozostałe :)

TYPY BĄBLOWEJ MAMY

"Jak ukraść Księżyc"(2010)

Pisałam Wam kiedyś, że lubię bajki? No to już wiecie :) A ta urzekła mnie szczególnie, bo jest po prostu prześmieszna, a w dodatku ociera się o bardzo bliski dla nas motyw. 


Mówiąc oględnie, opowiada o znanym złoczyńcy, który powoli przestaje liczyć się w swoich kręgach i musi zrobić coś naprawdę spektakularnego, by ponownie "zabłysnąć" oraz przejść do historii jako największy i najbardziej nieobliczalny złodziej wszechczasów. Postanawia zatem...ukraść Księżyc - a w realizacji tego niecnego planu ma pomóc mu adopcja trzech uroczych dziewczynek, które ostatecznie zmiękczają jego twarde, przestępcze serce i powodują, że wraca na dobrą drogę oraz staje się wspaniałym, kochającym tatą :)

Gwarantowany ubaw po pachy, ale również solidna porcja ogromnych, niepohamowanych wzruszeń. Przy niektórych scenach po prostu nie umiałam powstrzymać łez - z kolei próby spacyfikowania sierotek bardzo przypominały mi pewne porażki wychowawcze, jakie ponieśliśmy w przypadku Bąbla ;)


Yrsa Sigurdardóttir - "Pamiętam cię"

Muszę przyznać, że mam wielki sentyment i zamiłowanie do literatury skandynawskiej (do której i islandzka jest często zaliczana). Oj, ta książka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony - a każdy jej rozdział kończy się w takim punkcie, że nie sposób przerwać czytania i odłożyć ją "na później". Panuje tu klimat tak mroczny, duszny i posępny, pełen zjaw i niewyjaśnionych tajemnic z przeszłości, że autentycznie po skończonej lekturze bałam się wyjść w nocy do toalety ;) 

I pomyśleć, że napisała to osoba o tak sympatycznej aparycji, będąca w dodatku z zawodu i wykształcenia...inżynierem budowlanym :)



TYPY BĄBLOWEGO TATY

 Lampki choinkowe na baterie ;)

Nie, nie żartuję :) Małż naprawdę któregoś dnia wrócił do domu niesamowicie podekscytowany - szczycąc się tym, że dostał w kiosku światełka IDEALNE dla naszego małego, świątecznego drzewka. Na krótkim przewodzie i zasilane dwoma standardowymi "paluszkami", w związku z czym nie trzeba było ciągnąć jakiegoś niesamowicie skomplikowanego okablowania przez pół mieszkania ;) A w dodatku udało mu się kupić je za jedyne 7 złotych - podczas gdy w Biedronce podobne kosztowały "aż" 13 ;) No i cieszył się Małż, cieszył jak dziecko! Ach, ten nasz Bohater Domu... ;) 


TYPY BĄBLA

Książeczki z Kotem Filemonem (Wyd. Wilga)


Jedna uczy liczyć, druga natomiast - nazywać zwierzęta oraz miejsca przez nie zamieszkiwane. Obie posiadają na każdej stronie wysuwane okienka, które Młody po prostu uwielbia wyciągać i chować z powrotem do środka. (Niestety często zdarza mu się przy tym którąś kartkę wygiąć lub naderwać i książki dość szybko zaczęły wyglądać na podniszczone, mocno wyeksploatowane i zdecydowanie starsze, niż są w rzeczywistości).

Obie pisane wierszem - prostym, łatwym do przyswojenia, który wpada w ucho tak szybko, że Bąbel już po kilku spotkaniach z książeczkami potrafił niektóre rymy (oczywiście po swojemu) dopowiedzieć :)


Drewniane układanki

No kto ich nie zna z autopsji lub przynajmniej nie kojarzy?:) Sama też za takimi przepadałam w dzieciństwie i mogłam układać niemal w nieskończoność, dopasowując poszczególne kształty do odpowiadających im otworów. 


Szczególną sympatią Bąbla cieszy się ta z cyferkami. Choć jeszcze rzecz jasna nie rozumie, o co w tym całym liczeniu chodzi, ale już potrafi po moich drobnych podpowiedziach umieścić konkretną cyferkę przy właściwym dla niej obrazku zwierzątek - a przy okazji może uda mu się "załapać" też poszczególne, pasujące do siebie kolory.


Misie - Ubierasie 

W sumie kolejna układanka, ale zdecydowanie zasługująca na odrębne potraktowanie - w tych dwóch niepozornych pudełeczkach kryje się bowiem cała masa różnych możliwości :) 


Jest tu i Miś, i Pani Misiowa. Można ubrać ich albo po domowemu - w piżamę i kapcie, albo w garnitur i sukienkę na jakieś eleganckie wyjście, albo pod kolor, albo adekwatnie do panującej za oknem pogody :) 

Dodatkowo misie na obrazkach mają różne minki - raz są uśmiechnięte, innym razem czymś rozzłoszczone lub smutne. Ze starszym dzieckiem na pewno byłby to świetny pretekst dla omawiania i tłumaczenia poszczególnych emocji, natomiast młodsze - takie jak Bąbel - bardzo chętnie próbuje te minki naśladować ;)


Samoprzylepne literki i cyferki

Kupione w KIKu, na dziale z imprezowymi dekoracjami. Synek niesamowicie lubi je oglądać, przekładać  z miejsca na miejsce, przesypywać z jednego pojemniczka do drugiego, niektóre również nazywać. Ja natomiast uskuteczniam bardzo wczesną edukację i czasami układam mu jakieś wyrazy lub nawet pełne zdania - licząc na to, że coś z tego zapamięta ;)

Na razie jego faworytki to - nie wiedzieć czemu - literki A, G, I oraz O, a także cyfra 2


Cała ta fascynacja zaczęła się w sumie znacznie wcześniej - od dwóch poniższych książeczek Wydawnictwa Wilga, o których chyba już kiedyś wspominałam i które każdą literkę i cyferkę przedstawiają za pomocą bajecznie kolorowych ilustracji oraz krótkich, zabawnych rymowanek.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Refleksje poświąteczne.

Miało być wyłącznie magicznie, bajkowo i czarująco. 

Miało być bez kłótni, bez przepychanek przy świątecznym stole, bez bicia piany o mało istotne pierdoły. Miało być tak, żebyśmy mogli choć na chwilę zapomnieć o tym, co niektórych z nas ze sobą poróżniło - i skupili się raczej na tym, co wszystkich łączy.

Prawie się udało. Z naciskiem na "prawie".

Wigilia u dziadków - spędzona w towarzystwie wszystkich ciotek, wujków i całego kuzynostwa - uświadomiła mi, że pewnych rzeczy i osób nie da się ze sobą pogodzić. Że pewnych kwestii nie da się zamieść pod dywan ani upchnąć jak sianko pod świątecznym obrusem - bo i tak za chwilę wystawią stamtąd swoje posępne łby. Że czasami im bardziej jedne osoby starają się o wytworzenie podniosłej, uroczystej atmosfery - tym bardziej inne stają się na nią oporne i nabierają ochoty na smętne wynurzenia, wzajemne oskarżenia i publiczne, widowiskowe obrzucanie się błotem.

Chciałam być ponad to. 

Chciałam nie słyszeć i nie widzieć pewnych wkurzających uwag i zachowań. Chciałam nastawić swój odbiornik na zupełnie inną częstotliwość i chłonąć tylko dobry, jasny, optymistyczny przekaz. Niestety, nie do końca mi to wyszło - i mimowolnie przypomniałam sobie, dlaczego niektórych przedstawicieli naszej familii tak trudno mi polubić; i dlaczego chętniej niż z opłatkiem i uśmiechem na ustach podeszłabym do nich na przykład z...kałasznikowem ;)

Zdecydowanie najbardziej służą nam Święta spędzane tylko we trójkę.
Te w dużym, wielopokoleniowym gronie -
na dłuższą metę po prostu męczą. 

Oczywiście nie chcemy się tak zupełnie odizolować i pozbawiać Bąbla kontaktu z resztą rodziny, ale zwijamy żagle i salwujemy się ucieczką we własne domowe zacisze, kiedy tylko docierają do nas pierwsze sygnały zwiastujące ferment i wielkie, rodzinne pranie brudów. Nasze dziecko nie będzie w tym uczestniczyć - nawet jeśli jeszcze nie wszystko rozumie.

Bąbel pod babciną choinką - w poszukiwaniu prezentów od "Aja" ;)

Mogło być znacznie gorzej. 
Ale mogło też być zdecydowanie lepiej. 

Za rok przetestujemy chyba opcję "Święta wyjazdowe" -
i przekonamy się, który patent bardziej nam odpowiada :)

piątek, 18 grudnia 2015

Kobiety w życiu Bąbla ;)

W komentarzach pod ostatnim postem jedna z Was rzuciła hasło: 
"to może kupcie Bąblowi lalkę?" 

Już ma, nawet dwie - i dziś właśnie o nich będzie :)

Jedna jest blondynką. Nosi śmieszny, zawadiacki kapelusik, różowe buciki i niebieskie ogrodniczki w gwiazdki i księżyce. Mruga oczami, ukrytymi za firanką długich, wywiniętych rzęs. Po naciśnięciu na brzuszek śpiewa pięknie najpopularniejsze kołysanki i inne dziecięce szlagiery - za co mama jest jej bardzo wdzięczna, kiedy jej samej już szwankuje gardło i wysiada głos ;)

Druga to jeszcze bobas. W kwiecistych śpioszkach i czepeczku. Ale za to w wyniku przyciśnięcia odpowiedniego "pstryczka" śmieje się zaraźliwie i aż się  z tej swojej radości trzęsie, podskakuje, ugina nóżki w kolanach ;)  


Jedną kupiliśmy sami - po tym, jak Bąblowa mama naczytała się w mądrych księgach, że posiadanie lalki wpływa bardzo pozytywnie na rozwój dziecka (nie tylko dziewczynki - jak się powszechnie, obiegowo sądzi). Drugą Młody dostał od cioci, która najwyraźniej doszła do takich samych wniosków, wysnutych na bazie własnych doświadczeń w pracy z maluchami w wieku (przed)szkolnym. 

Na obu nasz Junior uczył się pokazywać poszczególne części ciała, tańczył z nimi, dawał buziaczki, tulił do siebie, karmił na niby i robił "cacy, cacy". Jeszcze częściej próbował natomiast je "rozbebeszyć" i dostać się do ukrytych w środku, wyczuwalnych przez materiał i plastik, mechanizmów ;)


Zresztą nie są to jedyne "dziewczyńskie" zabawki, jakie znajdują się w Bąblowej kolekcji. Ma również plastikowy serwis w kwiatki, w którym parzy nam wszystkim pyszną, wyimaginowaną herbatkę. Ma bębenek z napisem 'Little Princess', który trafił mu się w spadku po starszej kuzynce ;) No i jest dumnym posiadaczem kota Wacława, którego sam wybrał sobie podczas wakacji w Międzyzdrojach i który to rozkosznie miauczy, pod szyją nosi zawiązaną różową kokardę, a oczyska ma wielkie jak kot ze "Shreka" i...skrzące się brokatem :)

 A skoro jesteśmy przy tym temacie, 
to jeszcze taka moja mała refleksja. 

Zastanawia mnie, dlaczego widok dziewczynki bawiącej się samochodzikiem czy koparką rodzi z reguły wyłącznie rozrzewnienie, rozbawienie oraz komentarze w stylu: "Od razu znać, że dziewczyna ma charakter!" - natomiast już widok chłopca z lalką to często sensacja, wywołująca zdumienie graniczące z oburzeniem, a rodziców posądza się niekiedy wręcz o wpędzanie dziecka w dewiacje (!)

Ja, kiedy byłam mała, najbardziej lubiłam wspinać się po drzewach, bawić w wojsko i w Indian. Miałam własną procę i sporządzony przez tatę łuk, z którego strzelałam lepiej niż niejeden podwórkowy kumpel. Sukienki nosiłam tylko dlatego, że w ich fałdach łatwiej było ukryć i przemycić pewne zakazane przedmioty - chociażby bomby wodne, przeznaczone dla dzieciaków z sąsiedniej wioski ;)  Wszystkie moje koleżanki bawiły się właśnie lalkami, grały w klasy, gumę, kręciły szaleńczo hula-hopem - a ja wędrowałam ze sporo starszym ciotecznym bratem, lornetką i scyzorykiem w las...

Być może dlatego osobiście nie widzę nic złego w tym, że mały chłopiec od czasu do czasu pobawi się lalkami - choć znam osoby, które zaraz wyskoczyłyby mi tu z jakimś "genderem" czy inną tego typu ideologią (no dajta se ludzie spokój!) Pewnie zaniepokoiłoby mnie, gdyby Bąbel miał jakieś 7-8 lat i nie interesował się poza tym żadnymi innymi, typowo "męskimi" zajęciami - ale nawet wtedy chyba nie mogłabym zrobić nic poza...wykazaniem pełnej akceptacji dla swojego dziecka.

A Wy, co myślicie na ten temat?
I czy zgadzacie się z  tatą z tych filmików?

(Moim zdaniem ma naprawdę fajne podejście, 
choć w niektórych momentach chyba trochę za bardzo go poniosło ;) )



poniedziałek, 14 grudnia 2015

Taka oto sytuacja...

Oglądamy z Bąblem "Obrazki dla maluchów". Na jednej ze stron bardzo świątecznie - czteroosobowa rodzina przy choince, podczas rozpakowywania prezentów. Bąbel wskazuje palcem na poszczególne osoby i nazywa je po kolei. 

Rudowłosą kobietę : "mama". Jej męża - blondyna: "tata". Pokazuje również kotka i pieska, czyli "miał" i "ahau", a na końcu małego chłopca, klepiąc się rączką po głowie i sygnalizując, że to on :) Kiedy przychodzi kolej na dziewczynkę, która bawi się misiem, Młody sprawia wrażenie nieco skonsternowanego.  Mówi "lala", rozgląda się po naszym mieszkaniu i rozkłada ręce w geście oznaczającym "nie ma".

Powtarza ten rytuał kilkukrotnie, aż w końcu czuję się zobowiązana, by spytać: " A chciałbyś, żeby była u nas taka mała dziewczynka? Lala? Siostrzyczka?" - na co Bąbel energicznie kiwa głową na TAK. Kiedy Małż wpraca z pracy, do niego również biegnie z tą samą książeczką, by zapewnić, że się już tej siostrzyczki po prostu doczekać nie może ;)

Dobrze, że przynajmniej on jeden wie, czego chce. 
Bo nam do tej decyzji z biegiem czasu raczej dalej, niż bliżej;
i teraz - dla odmiany - coraz częściej widzimy się docelowo jako rodzinę 2+1...

"Obrazki dla maluchów. Dom i mieszkanie.", Wyd. Olesiejuk

A tak poza tym - i nas dopadło choróbsko. Nie jakieś poważne, ale za to mocno dokuczliwe. Małż od kilku dni skarży się na "kluchę" w gardle. Bąbel ma katar tak obfity i uciążliwy, że jak na razie dominującą ozdobę świąteczną w naszym mieszkaniu stanowią...zielone, ciągnące się gluty. A mnie głowa łupie, jakby ktoś w środku urządzał sobie remont i wbijał olbrzymie gwoździe jeszcze większym młotkiem (choć może w sumie taki mały remoncik byłby wskazany, bo odkąd pamiętam straszny mętlik tam panuje i ciągła gonitwa zwichrowanych myśli ;) ).

Gdyby choć centymetr śniegu, choć kilka skrzących się płatków za oknem, choć cieniutka warstwa białego puchu pokryła tę wszechobecną, szaro-burą brzydotę - na pewno poczułabym się zdecydowanie lepiej !

czwartek, 10 grudnia 2015

Święta w rytmie slow - bez spiny i nerwowej krzątaniny.

Niektórym członkom naszych rodzin zawsze przyświecała ta świąteczna, szaleńcza presja, by wszystko było idealne i dopięte na ostatni guzik. Perfekcyjnie wypucowane, wysprzątane i udekorowane. Stoły oczywiście aż uginające się pod ciężarem tradycyjnych potraw, z których przynajmniej połowa nie zostanie skonsumowana i ostatecznie wyląduje w koszu. Uśmiechy, jak mniemam, odpowiednio wyćwiczone przed lustrem i zawsze tak samo promienne - nawet na widok znalezionej pod choinką dziesiątej pary ciepłych skarpet albo trzeciego identycznego kubka z wizerunkiem renifera Rudolfa ;)

W związku z powyższym Święta - które mają być czasem radości, zadumy, spotkań w gronie bliskich sobie ludzi - niejednokrotnie przeradzały się w taki mały, swojski "koszmarek", okupiony stresem, nerwówką, gonitwą po centrach handlowych i walką z sąsiadem na zakupowe koszyki o ostatniego, Bogu ducha winnego karpia.

U nas - odkąd przeprowadziliśmy się "na własne śmieci" - 
   postanowiliśmy zatem wprowadzić zupełnie inne, nowe porządki. 
 
 
Powiedzmy to sobie szczerze - wielogodzinne ślęczenie przy garach nigdy nie było i nadal nie jest moim ulubionym i najbardziej wyczekiwanym zajęciem. Dlatego o pierogi, uszka i barszcz dbają albo zaprzyjaźnione restauracje, albo inne, bardziej powołane do tego osoby, z którymi spotkamy się wspólnie przy wigilijnym stole. Ja robię najczęściej jedną sałatkę i jedno ciasto, piekę pierniki, smażę rybkę i pichcę sos grzybowy.  Małż zabiega u jednego ze znajomych o swojskie kiełbasy i chleb domowego wypieku - ale wszystko w ilościach bardzo rozsądnych, które nasze brzuchy będą w stanie bez problemu pomieścić (i nie powiększyć przy tym zanadto swojego obwodu).

Mieszkanie sprzątam na bieżąco i na co dzień ogarniam najpilniejsze sprawy, a więc nie potrzebuję przez cały miesiąc poprzedzający Boże Narodzenie latać po nim ze ścierką, mopem, Domestosem i odkurzaczem, jakbym szykowała się co najmniej na wizytę Księżnej Monako. Poza tym generalne porządki w towarzystwie wszędobylskiego Bąbla...no cóż...chyba łatwo się domyślić, jak to mniej więcej wygląda... (Kiedy ja dopieszczam stronę lewą, on demoluje dopiero co uprzątniętą prawą - lub odwrotnie ;) )

Już jakiś czas temu uznaliśmy też, że wymiana prezentów pomiędzy wszystkimi dorosłymi członkami rodziny mija się z celem i jeśli z niej wreszcie definitywnie zrezygnujemy, to będziemy mogli pozwolić sobie na zdecydowanie spokojniejszy okres przedświąteczny i "bogatszego" Gwiazdora dla dzieciaków.  Dlatego aktualnie obdarowywane są w naszej rodzinie tylko maluchy - i naprawdę nikt nie czuje się w związku z takim rozwiązaniem pokrzywdzony :)

***

Wreszcie nie boję się przyznać przed samą sobą i przed innymi, że cała ta świąteczna wyidealizowana, zewnętrzna otoczka - po prostu mnie męczy, przytłacza, a nawet trochę irytuje. Skoro na co dzień nie jestem doskonałą kucharką i gospodynią i nie bryluję w kuchni niczym Magda Gessler - to w Święta też nią nie będę. Życie (i Boże Narodzenie) jest zbyt krótkie i zbyt piękne, by marnować je na rzeczy tak przyziemne...

Grudzień to dla mnie przede wszystkim czas podsumowań i pogłębionej refleksji nad sobą i swoim życiem. W tym roku wielka radość (bo jest z nami Bąbel!) bije się we mnie z ogromnym smutkiem (bo właśnie pożegnaliśmy osobę, która po długich i dzielnych zmaganiach przegrała walkę z chorobą).

Chcę spędzić ten czas po prostu RAZEM z Mężczyznami, których kocham - niekoniecznie w towarzystwie 12 "obowiązkowych" dań...


wtorek, 8 grudnia 2015

18 miesięcy Bąbla.

Z okazji tej "półtorarocznicy" Dziecię nam się trochę uspokoiło. Tak, NAPRAWDĘ ! - choć jeszcze 2-3 miesiące temu w życiu bym nie pomyślała, że kiedykolwiek będę tak mogła o nim napisać ;) Skończyły się próby wymuszania, rzucanie się na podłogę i uderzanie głową o kafelki - być może Młody stwierdził, że i tak niczego tym nie osiągnie, ponieważ z czasem zaczęliśmy kierować się w takich sytuacjach zasadą, że "najlepsza reakcja to brak jakiejkolwiek reakcji".

Manualnie radzi sobie świetnie - dopasowuje pięknie kształty w sorterach, buduje z klocków wieże wysokie na kilkanaście pięter, łączy ze sobą proste drewniane układanki i 3-elementowe puzzle. Coraz sprawniej posługuje się też łyżką i choć nadal spora część posiłku trafia na podłogę, ścianę czy maminą bluzkę, to zdarzają się również porcje wędrujące prosto do buzi, bez żadnych nieoczekiwanych turbulencji i przystanków po drodze.

Chodzić zdarza mu się niezwykle rzadko. Z reguły jest jak Forrest Gump, czyli...ciągle biegnie - i to w tempie takim, że niekiedy mama gubi kapcie, usiłując za nim nadążyć :) Jedynie na dworze zachowuje się nieco bardziej asekuracyjnie, ostrożniej stawia kroki, uważa na śliskie i nierówne powierzchnie - choć i tam potrafi mnie nieźle przeciągnąć i doprowadzić do zadyszki. Coraz wytrwalszy z niego piechur i możemy pozwolić sobie na coraz dłuższe spacery bez zastosowania wózka (w którym jednak podróżuje dość chętnie, jeśli tylko zająć go miłą rozmową, śpiewem, opowiadaniem o tym, co się wokół dzieje ;) ).

Usypianie nadal trwa godzinę z kawałkiem i przypomina trochę zabawę wańką-wstańką, ale przynajmniej obywa się już bez wcześniejszych histerii, płaczów, prób roztrzaskania na drobne drzazgi szczebelków w łóżeczku ;) Najbardziej cieszy, że Bąbel przesypia spokojnie już naprawdę CAŁE noce - nie budzi się ani na jedzenie, ani na herbatkę, ani z żadnych innych bliżej nieokreślonych przyczyn (pomijając katar czy ząbkowanie) - i my też w związku z tym funkcjonujemy o niebo lepiej.
Mówienie idzie mu wciąż dość opornie, choć pewne postępy odnotowaliśmy. Junior używa kilku słów zrozumiałych dla wszystkich, całkiem sporej liczby zrozumiałych tylko dla mnie oraz mnóstwa takich, które rozumie chyba tylko on sam, a swoim brzmieniem przypominają narzecze jakiegoś obcego, nieznanego nikomu plemienia ;) Komunikację niewerbalną opanował za to do perfekcji - pokazuje, naśladuje, czasami nawet wręcz zdarza mu się nas przedrzeźniać ;) No i chwyta w lot niemal cały nasz przekaz do niego adresowany -  naprawdę trzeba uważać, o czym się w jego obecności rozmawia, bo potrafi każdy nasz zamiar zrealizować w trybie natychmiastowym, zanim jeszcze zdążymy dokończyć zdanie ;)

Umie wskazać bezbłędnie chyba wszystkie sprzęty znajdujące się w mieszkaniu oraz w najbliższym otoczeniu, a także części ciała, większość pojazdów, przedmiotów i zwierzątek w swoich książeczkach (nawet te bardziej egzotyczne, typu "flaming" czy "kameleon" - natomiast w przypadku tych częściej spotykanych w naszych polskich realiach bardzo pociesznie naśladuje wydawane przez nie odgłosy). Dzięki przyjaciołom z "Literkowa" zaskakuje nas często, rozpoznając jakąś konkretną literę na plakacie, w gazecie lub w nadruku na koszulce :)

Uznał też chyba, że potrafi już wystarczająco dużo, by stać się guru i kopalnią wiedzy dla kogoś innego ;) Codziennie sadza swoje pluszowe zwierzaki w równym rządku, musztruje je i prezentuje im wszelkie dostępne "pomoce naukowe" - klocki, plansze z obrazkami, zabawkowe instrumenty muzyczne...Wygląda przy tym jak Pan Profesor, który pochyla się nad gromadką swoich niekumatych, niesfornych uczniów i odpytuje ich z zadanego poprzedniego dnia materiału ;) 

Mogłabym tak długo jeszcze opowiadać, ale nie chcę Was zanudzić -
nie jestem nawet pewna, czy ktokolwiek dotarł do tego miejsca ;)

Reasumując:

mamy dziecię śliczne, mądre i rezolutne jak z reklamy Pampersów
(zapewne każda mama powie tak o swoim ;) )
i czasami śmiejemy się z Małżem, że sami na pewno byśmy sobie
bardziej "udanego" nie spłodzili :)

***
A to już nasz Bąbel po pierwszych profesjonalnych postrzyżynach w salonie fryzjerskim. "Dzidzia" - jak sam o sobie mówił - odeszła w niepamięć i mamy teraz do czynienia z niesamowicie przystojnym, młodym Mężczyzną ;)  Z jednej strony - duma rozpiera, a z drugiej - żal tego, co tak bezpowrotnie i zdecydowanie zbyt szybko minęło...


niedziela, 6 grudnia 2015

Mikołajki.


W tym roku mieliśmy do wyboru trzy mikołajkowe imprezy w naszej najbliższej okolicy. Każda z nich oferowała nieco inne atrakcje dla maluszków, więc wybór był naprawdę trudny i aż szkoda było z którejś z nich zrezygnować. 

Ostatecznie postanowiliśmy zatem być wszędzie po trochu - i w związku z tym Bąbel mógł obejrzeć sobie aż trzech różnych Świętych w czerwonych kubrakach, ale tylko u jednego zdecydował się usiąść na kolanach i przyjąć od niego skromny, słodki upominek. Na szczęście nie jesteśmy jeszcze na etapie, kiedy musimy tłumaczyć Juniorowi, dlaczego każdy z tych Mikołajów wyglądał inaczej oraz który był tym "prawdziwym", a który tylko jego "pomocnikiem" ;)

Pierwsza impreza była najbardziej kameralna i swojska, bo zorganizowana przez nasz miejscowy dom kultury. Na drugiej - w centrum handlowym - Mikołajowi towarzyszyły bardzo sympatyczne, roztańczone elfy, natomiast trzecia - poprowadzona chyba z największym rozmachem - uświetniona została występami jednego z popularnych teatrów dla dzieci.

Po powrocie do domu przyszedł czas na rozpakowywanie prezentów od dziadków, chrzestnych i od nas. Bąbel jakoś średnio był tym wszystkim zainteresowany i pewnie jeszcze parę lat minie, zanim będzie z wypiekami na twarzy wypatrywał gościa z pękatym workiem na plecach, pierwszej gwiazdki i sunących po niebie sań zaprzężonych w renifery ;)

Na razie zdecydowanie największą frajdę sprawiły mu znalezione w jednej z paczek...pomarańcze, które potraktował najwyraźniej jako piłki, bo zaczął toczyć je po podłodze, transportować na przyczepce swojej ciężarówki i usiłował rzucać nimi do celu, jakim była nasza niczego nie spodziewająca się psina ;)

I my uszczknęliśmy coś dla siebie z tej mikołajkowej, radosnej atmosfery - a mianowicie wybraliśmy się z Małżem na "Listy do M.2" (film, o którym jedna z Was pisała jakiś czas temu, że "nie widzi na nim zadowolonego faceta" ;) ) No a mój jednak był zadowolony, bo na co dzień katuję go najczęściej kinem bardzo ambitnym i psychologicznym (ostatnio głównie skandynawskim), więc taka lekka i przyjemna komedia na "odmóżdżenie" okazała się dla niego całkiem sympatyczną odmianą ;)


P.S. Zdublował nam się jeden prezent. Może któraś z Was ma dziecię zafascynowane tak jak nasze strażą pożarną, bo bardzo chętnie oddamy w dobre ręce wóz strażacki z ostatniego zdjęcia. (Wyje, mruga światełkami, rusza oczami i wystawia język, zmienia kierunek jazdy po napotkaniu przeszkody, a do tego puszcza całe mnóstwo baniek mydlanych. No generalnie fajny jest, więc jakby coś, to dajcie znać w komentarzach lub na priv ;) )

sobota, 28 listopada 2015

Cyganka prawdę Ci powie? - historia rodzinna bez happy endu...

Generalnie nie wierzę we wróżby, talizmany, amulety na szczęście, horoskopy czy inne gusła i zabobony. Z fusów na dnie filiżanki potrafię wywróżyć sobie tyle, że czeka mnie nieprzespana noc, bo uraczyłam się zbyt dużą dawką kofeiny o zbyt późnej, popołudniowej porze.

Na moją eks-szefową, biorącą regularny udział w seansach u jakiejś tam Lady Kassandry, Adelajdy czy innej Sybilli patrzyłam zawsze z ogromnym politowaniem i zastanawiałam się, co trzeba mieć w głowie, żeby dać się w ten sposób omamić (i to za wcale niemałe pieniądze).


Ale mam dla Was jedną rodzinną historię. Bardzo smutną i taką, która mnie osobiście nadal mrozi krew w żyłach - i po której tym bardziej od wszelkich wyroczni, wieszczek i oferujących swe wizjonerskie usługi Cyganek trzymam się jak najdalej, omijając je naprawdę szerokim łukiem.

***
Moja ciocia - młodsza siostra mamy - czasami mi mamę zastępowała. Kiedy nasze wzajemne stosunki z rodzicielką nie układały się zbyt pomyślnie, pakowałam do plecaka wszystkie swoje nastoletnie skarby i jechałam do niej, spędzałam wakacje w towarzystwie młodszych kuzynów, pomagałam jej w domu i w wiejskiej świetlicy, którą prowadziła. Była też moją najlepszą przyjaciółką i powiernicą najskrytszych tajemnic - taką, z którą o wszystkim mogłam porozmawiać bez narażania się na śmieszność.

Któregoś dnia wróciłam ze szkoły i zastałam w domu zapłakaną mamę, babcię i siostrę. Ciocię zabrali do szpitala w bardzo złym stanie - jakieś niewiadomego pochodzenia bóle brzucha, utraty przytomności, nie kończące się wymioty. Po kilku dniach przewieziono ją do jednej z większych, bardziej specjalistycznych klinik i otwarto na stole operacyjnym tylko po to, by za chwilę z powrotem zaszyć - według lekarzy rak poczynił w jej organizmie tak wielkie spustoszenie, że w tamtym momencie nie było już czego ratować...

Pamiętam dzień, w którym cała rodzina zebrała się przy jej szpitalnym łóżku - tak naprawdę już bez żadnej nadziei; w oczekiwaniu na ten jeden, najgorszy scenariusz. A ona leżała półprzytomna, zamroczona bardzo silnymi środkami przeciwbólowymi i powtarzała raz za razem "już stąd nie wyjdę o własnych siłach, Cyganka mi to wywróżyła" - co osoby niewtajemniczone odbierały prawdopodobnie jako spowodowane lekami majaczenie.

Ja akurat należałam do tych wtajemniczonych. Wiedziałam, że ciocia, mając jakieś 17 lat, spotkała w mieście Cygankę, której dała namówić się na wróżbę za bardzo symboliczną opłatę. I kobieta ta przepowiedziała jej całe mnóstwo rzeczy, które potem znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Między innymi "synów trzech, ale potem dwóch" (faktycznie, najstarszy syn cioci zginął w tragicznym wypadku) oraz śmierć w wieku 33 lat...

W związku z powyższym ciocia przez całe życie bardzo obawiała się daty swoich 33. urodzin.  Cieszyła się niesamowicie, kiedy zdmuchnęła świeczki na torcie z tej okazji cała i zdrowa - miała nadzieję, że już nic jej nie grozi i że akurat ta przepowiednia Cyganki okaże się chybiona. Do szpitala trafiła dosłownie kilka dni później. Jej choroba nie dawała uprzednio absolutnie żadnych objawów, dzięki którym można byłoby ją wcześniej wykryć i wyleczyć w początkowym stadium...

***
Gdyby ktoś mi podobną historię opowiedział, 
byłabym pewnie nastawiona dość sceptycznie.
Pomyślałabym, że zbieg okoliczności...

Ale teraz co roku zapalam znicz na grobie mojej cioci -
 i powtarzam sobie za Hamletem:  
"Dlatego dziw się i nie próbuj zgłębiać.
Są takie rzeczy w niebie i na ziemi,
O których się nie śniło filozofom."


niedziela, 22 listopada 2015

Pomiędzy.

Z jednej strony - Galeria Dominikańska. Kusząca, wszystko-mająca, wabiąca kolorowymi wystawami, neonami i atrakcyjnymi rabatami. Z drugiej strony - wrocławski Rynek. Już teraz bardzo świąteczny, pełen uśmiechniętych rodzin z dziećmi,  roziskrzony milionami lampek, z mnóstwem bożonarodzeniowych stoisk, wesołymi krasnalami i śliwkowym grzańcem.


Ale jest jeszcze świat pomiędzy. 

Przejście podziemne, w którym niewidoma staruszka prosi o chociażby najskromniejszy datek. W którym zaniedbany mężczyzna, na oko 50-letni, rozkłada na posadzce swój niewielki księgozbiór i usiłuje sprzedać go za "co łaska".  W którym chłopak o karnacji nieco ciemniejszej niż przewidują to polskie standardy proponuje przechodniom czerwone róże "dla wybranki serca". Od nas usłyszy: "nie, dziękujemy", ale już od grupy młodzieży idącej za nami: "spier....., ty pierd..... brudasie!" 

To smutne. Cholernie smutne. 

Ze świata, gdzie niektórzy wydają lekką ręką 300 złotych za ekskluzywny angielski koc z najlepszej wełny, przechodzimy bezpośrednio do świata, gdzie ludzie nie mają często ani najlichszego koca, ani łóżka, na którym mogliby go rozłożyć, ani mieszkania, w którym mogliby to łóżko postawić...

Ze świata, gdzie ludzie słuchają swingujących kolęd, uśmiechają się do siebie promiennie, kupują dzieciom cukrową watę i najwspanialsze interaktywne zabawki, przechodzimy do świata, w którym nie ma ani śmiechu, ani muzyki, ani nawet paru złotych w kieszeni na codzienny "chleb powszedni"...

Kontrasty tak wyraźne i odczuwalne, że aż bolesne...

Dlatego ja też jestem dziś gdzieś POMIĘDZY. Z jednej strony szczęśliwa i zadowolona, bo spędziłam z moimi dwoma Mężczyznami cudowny, rodzinny dzień. A z drugiej strony kompletnie rozpieprzona emocjonalnie po tym, co zobaczyłam i usłyszałam, a w następstwie - poczułam.

Na mojej półce z książkami "Poezje" Iwaszkiewicza i 700 stron Umberto Eco. Kupione za "co łaska" - czyli za wszystko, co  miałam akurat w portfelu...


I niech Małż się śmieje, jaka to ze mnie "miękka dupa". No trudno, ma rację. Ja po prostu nie umiem przejść tak absolutnie, zupełnie obojętnie...Ja po prostu czasami - zupełnie irracjonalnie - czuję się winna, że ten świat jest tak, a nie inaczej, poukładany...

piątek, 20 listopada 2015

Kiedy ON jest zazdrosny o dziecko.

Hmmm...Od czego by tu zacząć? Może od samego początku, czyli momentu, w którym Bąbel po raz pierwszy przekroczył nasze skromne progi (w nosidle, pochrapując, ze zbyt dużą czapką nasuniętą na mały łepek, bo rodzice jeszcze niezbyt byli doświadczeni w doborze odpowiednich dla niego rozmiarów ;) ). 

Otóż przez jakieś pierwsze 4 miesiące Młodzieniec obdarzał mnie i Małża mniej więcej takim samym zainteresowaniem, atencją, z każdym z nas równie chętnie wchodził w interakcje, potrząsał grzechotkami i odprawiał codzienne łaskotkowo-masażykowe rytuały. 


Sytuacja uległa drastycznej zmianie gdzieś w okolicach 7. miesiąca, kiedy to tylko mamę chciał widzieć na swoim horyzoncie, tylko przez mamę być noszony, karmiony, przebierany i do snu kołysany, tylko na maminych rękach odstawiać ogniste tango i inne dzikie piruety.

Pomyśleliśmy sobie wtedy "ot, normalny, naturalny etap rozwoju". W końcu trochę się wcześniej czytało i słyszało o tym osławionym lęku separacyjnym, który chyba każdego niemowlaka w pewnym momencie dopada i mija zazwyczaj równie szybko i niepostrzeżenie, jak się pojawił. 

Faktycznie, trochę minął - a jednak nadal to ja jestem tym Bąblowym 'number one', za którym podąża krok w krok nawet do toalety, z którym najchętniej uskutecznia swoje zabawy i wciela w życie wszystkie dziecięce pomysły i który musi wymykać się chyłkiem i "po angielsku", by wziąć chociażby szybki prysznic, a i tak często kończy się to płaczem i waleniem małą piąstką w drzwi łazienki. 

Czasami ta Bąblowa przylepność do mnie osiąga istne apogeum - i wtedy:

-   słychać tylko "Tata NIEEEE!",
- każdy jeden przedmiot, którym Małż usiłuje Juniora zainteresować, zostaje momentalnie przechwycony i wędruje wprost w moje ręce,
-  Młody wczepia się we mnie kurczowo i uwiesza na mojej szyi jak mała małpka, kompletnie głuchy i ślepy na obecność taty, któremu - co widać - jest z tego powodu ewidentnie przykro.

Naprawdę nie sądzę, by wynikało to z jakichś moich szczególnych cech, przymiotów czy faktu, że coś robię "lepiej". (Mąż jest świetnym tatą i bardzo dobrze radzi sobie we wszystkich dzieciowych kwestiach ! Tylko do śpiewania się nigdy nie przekonał, no ale bez przesady - taki drobny szczegół można mu przecież wybaczyć ;) ) Raczej z tego, że siłą rzeczy spędzam z Bąblem więcej czasu, ponieważ - parafrazując - "ktoś musi pracować, by na wychowawczym być mógł ktoś".

A jednak widzę, że Małża to trapi. Gryzie. Spokoju mu nie daje. 

Chyba musimy po prostu przeczekać. Już wkrótce to ja będę obciachowa ze swoimi tańcami, piosenkami i innymi babskimi wymysłami, a tato stanie się prawdziwym SUPER-HERO - silnym i dzielnym, z którym można sobie w piłę pokopać i przetestować moc mechanicznych koni ;) 


środa, 18 listopada 2015

Bardzo ważna, świąteczna Robótka !

Zachęcona postem Litermatki, zajrzałam sobie ostatnio na pewną STRONĘ.

I przepadłam. I już wiedziałam, że po prostu MUSZĘ wziąć udział w akcji tak pięknej, szlachetnej, szczytnej, tak chwytającej za serducho...

Zwerbowałam do pomocy Małża. W ruch poszedł papier kolorowy, kredki, wstążki, nożyczki, guziki, sreberka po cukierkach, jednorazowe papierowe talerzyki - słowem wszystko, co było pod ręką i w jakiś sposób nadawało się do stworzenia świątecznej kartki. 

Nawet Bąbel dołożył swoje trzy grosze, pomógł nam co nieco poprzyklejać i z zadziwieniem spoglądał na rodziców, których ogarnął istny amok pracy twórczej ;)

W efekcie powstały dwie skromne, zdecydowanie nieidealne karteczki - za to w ich wnętrzu życzenia, w których staraliśmy się zawrzeć całą masę ciepłych uczuć i bardzo radosne, pozytywne przesłanie...
 
 
Potem podjechaliśmy jeszcze do centrum handlowego i w jednym ze sklepów wybraliśmy kocyki, które wydały nam się najmilsze, najbardziej przytulaśne, najbardziej miękkie w dotyku - w wielkiej nadziei, że spodobają się naszym Robótkowym Wybrańcom (wedle opisu zamieszczonego na stronie właśnie z takich prezentów ucieszą się najbardziej). 

 
Was również zachęcam. Jeśli niesamowicie dłużą się Wam te jesienne, chłodne wieczory...Jeśli chcecie pokazać swoim dzieciom, że Święta to nie tylko czas otrzymywania, ale również ofiarowania...Jeśli czujecie w sobie wewnętrzną potrzebę, by kilkoma miłymi słowami wywołać uśmiech na czyjejś twarzy...

Ruszcie z własną Robótką  -
 bo dobro zawsze do nas wraca :)

A może macie jakieś własne ulubione akcje tego typu,
w których co roku bierzecie udział? 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Posłuchajta :)

Witajcie :) 

Dziś będzie post na szybko, ponieważ odnalazłam właśnie w czeluściach swojego telefonu dwa nagrania, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego i którymi chciałabym się z Wami tutaj podzielić. (Za jakość, wszelkie szumy i inne utrudnienia w odbiorze z góry przepraszam. Sprzęt mam taki, jaki mam, więc musicie mi to wybaczyć ;) )

Chyba tylko śmiech dziecka może być tak szczery, radosny i zaraźliwy.
Podobno "kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat".
Zresztą - same posłuchajcie, jak śmiał się nasz Bąbel w wieku...

czterech...


...i szesnastu miesięcy 


A z wieści mniej zabawnych : po bardzo niefortunnym zderzeniu z łazienkowymi drzwiami Młody wygląda aktualnie tak, że z powodzeniem mógłby wziąć udział w kampanii przeciwko aktom przemocy w rodzinie - i nie potrzebowałby do tego już naprawdę żadnej charakteryzacji. 

Wielki siniak na policzku, fifa pod okiem, rozwalony łuk brwiowy...
O dziwo, nawet nie zapłakał - podniósł się, otrząsnął i...pobiegł dalej :)