wtorek, 31 maja 2016

Nasza (krótka) lista prezentowa na Dzień Dziecka.

Kiedy byłam małą dziewczynką, najbardziej lubiłam laleczki robione samodzielnie z kolb kukurydzy.  Zrywało się taką kolbę po cichaczu na sąsiedzkim polu, dokładało jej oczy z pinezek albo guzików, wplatało we "włosy" kolorową mulinę, wywijało liście w fantazyjnie udrapowaną kieckę - i taki wytwór własnej dziecięcej wyobraźni bił na głowę nawet moją pierwszą Barbie w pięknej balowej kreacji, którą dostałam na urodziny od chrzestnej ;)

foto: Internet
Z naszym Bąblem jest dziś podobnie - wiele mu do szczęścia nie potrzeba. Wystarczą rodzice, zebrane na podwórku kamyki i trochę wody. Wystarczy kilka foremek, z których można wyczarować piaskowe babki. Wystarczą nasiona fasoli, znalezione w kuchennej szafce i przesypywane z jednego do drugiego plastikowego kubka. 

Wszystkie pozostałe (interaktywne, grające, mówiące, śpiewające i nie-wiadomo-co-jeszcze-robiące) gadżety stoją na półkach nietknięte, obrastają kurzem i nawet pies z kulawą nogą się nimi nie interesuje. Być może jeszcze kiedyś przeżyją swój renesans i znów nastaną czasy ich świetności - ale na chwilę obecną Bąbel nic sobie nie robi z tych wszystkich wymyślnych, wręcz nieprawdopodobnych funkcji. Nudzą mu się dosłownie po kilku minutach użytkowania i bardzo szybko trafiają na wciąż rosnący stos rzeczy zapomnianych i bezużytecznych.

***

Teoretycznie mamy więc problem z głowy - nie ma zapotrzebowania na nowe zabawki, więc ich nie kupujemy, nie świętujemy, bojkotujemy ten czysto komercyjny aspekt Dnia Dziecka ! ;)
 
W praktyce jednak bardzo chcieliśmy również w jakiś namacalny sposób zaznaczyć i podkreślić, że to czas wyjątkowy, szczególny, właśnie Bąblowi dedykowany...Ostatecznie stworzyliśmy więc króciutką listę prezentów, które powinny się w jego przypadku sprawdzić - a przy okazji być również świetną zabawą i rozrywką albo przydatnym gadżetem dla całej naszej rodziny. 

1. Walizeczka Trunki Benny 


Chociaż na kółkach, przed 1 czerwca raczej do nas nie dojedzie. 

Na razie Młody podejrzał ją tylko na zdjęciu -
i już nadał jej imię "Basia", ponieważ tak właśnie nazywa się jego ulubienica:
prawie 15-letnia kotka Bąblowej prababci ;) 

Ale najważniejsze, żeby dotarła przed naszym pierwszym wakacyjnym wypadem -
bo do tej pory pakowaliśmy rzeczy synka do sportowej torby Małża -
a ten z kolei wkurzał się, że ma za mało miejsca na własne ubrania ;) 

2. Dmuchany zamek do skakania


Ten prezent testujemy już od niedzieli, do spółki ze wszystkimi dziećmi sąsiadów ;)
Na razie doskonale zdaje egzamin i nawet ja spokojnie mogę się na nim pobawić, 
bo jego maksymalne obciążenie to aż 100 kilogramów. 

Tylko sam proces nadmuchiwania był żmudny i trwał ponad godzinę czasu -
ale tym zajął się już Bąblowy Tato, więc jedynie on miał powody do narzekania ;)

3. Dobra dziecięca literatura

 
Nie byłabym sobą, gdyby takiej pozycji w naszym zestawieniu zabrakło. 
Na okoliczność 1 czerwca zdecydowaliśmy się na 
serię o Gąsce Wydawnictwa Galaktyka
i historię "Rikusia" od Adamady.

4. Gry memory...


 ...które Bąbel wręcz uwielbia - i tym razem padło na
Zieloną Sowę, uczącą dzieci kolorów oraz zawodów 
(skutecznie, bo Junior już po kilku pierwszych rozgrywkach 
doskonale kojarzy przedstawicieli wszystkich profesji ;) )

***

A jak to wygląda u Was? 
Świętujecie? Czy raczej bojkotujecie? ;)
A może poza prezentami macie jakieś inne 
sposoby i pomysły, żeby ten dzień uczcić?


sobota, 28 maja 2016

Dzień Matki na końcu świata.

Jeszcze kilka dni temu należałam do Klubu Matek Wkurzonych,  Zniecierpliwionych i Poirytowanych, Znajdujących Się w Totalnej Rozsypce i Psychicznym Dołku. 

Od początku tygodnia kompletnie nic mi się nie udawało. Małż denerwował mnie na każdym kroku samą swoją obecnością, a Bąbel momentami doprowadzał wręcz do szewskiej pasji - którą jednak musiałam w sobie tłumić i upychać negatywne emocje we własnym wnętrzu tak samo, jak prawie codziennie upycham w pralce dziecięce brudne koszulki, spodenki i skarpetki. Z żadnym z moich Mężczyzn nie mogłam się dogadać, a do tego młodszego nie udawało mi się dotrzeć ani prośbą, ani groźbą, ani nawet mało wychowawczym przekupstwem...

W związku z powyższym miałam wielką ochotę sobie tutaj na moje macierzyństwo trochę ponarzekać. Może również porównać je do przyciasnych, uwierających butów, które wolałabym zrzucić jednym zdecydowanym ruchem z obolałych stóp, wrócić do tych wygodnych, z dużym zapasem luzu - albo nawet pójść dalej zupełnie na boso...


Ale nie zrobiłam tego. Nie wklepałam tu dziesięciostronicowego posta, w którym najpierw jęczę, lamentuję i rozpaczam, a ostatecznie dochodzę do wniosku, że najwyraźniej się na matkę wcale nie nadaję, że nie mam w sobie wystarczających pokładów zrozumienia i cierpliwości, że ta życiowa rola po prostu mnie przerasta i najzwyczajniej w świecie do mnie nie pasuje...

Nie zrobiłam tego, bo z doświadczenia wiem już, że to wszystko mija. Macierzyństwo ma przecież dwie strony medalu - jedną piękną i najcudowniejszą pod słońcem, a drugą nieco mniej efektowną i reprezentacyjną - i czasami faktycznie zdarza się, że raz za razem daje mi w pysk i odwraca się do mnie tym brzydszym i niezbyt korzystnym profilem...


...Ale wystarczy mała uśmiechnięta buźka budząca mnie 26 maja i powtarzająca "mamisia, ko-am-ciem", wystarczy bosa stópka przekopująca się nad ranem przez naszą pościel i wwiercająca się boleśnie w moje żebro, wystarczą małe Bąblowe rączki zarzucone na moją szyję w najsłodszym uścisku świata - żebym bardzo szybko przestała się nad sobą użalać i zrozumiała, jak wielkie mam szczęście. 

Wystarczy jeden dzień spędzony gdzieś na końcu świata - z dala od cywilizacji, w towarzystwie gór, lasów, zwierząt i dwóch najważniejszych Mężczyzn w moim życiu - żebym znowu naładowała akumulatory, spojrzała na wszystko z zupełnie innej perspektywy i doszła do wniosku, że życie jest piękne, a macierzyństwo to największy cud i dar, jaki mógł mi się w nim przytrafić...


 
Z okazji Dnia Matki składam Wam wszystkim najszczersze życzenia. 
Trochę spóźnione, bo - jak na rodzinę włóczykijów przystało - jesteśmy w ciągłych rozjazdach.

Niech macierzyństwo jak najczęściej prezentuje Wam w całej okazałości 
swoją piękniejszą, radosną stronę !
 

poniedziałek, 23 maja 2016

Czego nauczyli nas sympatyczna myszka Miko i jej mały przyjaciel Mimiki.

Dzisiaj recenzja serii książeczek o myszce Miko, która jakiś czas temu była do wygrania na moim Facebooku - w konkursie organizowanym wspólnie z Wydawnictwem Moniki Dudy. Z tego co wiem, córeczka szczęśliwej Zwyciężczyni jest z nagrody bardzo zadowolona - i nasz Bąbel również sympatyczną myszkę pokochał od pierwszego wejrzenia i porzucił dla niej nawet swoje ulubione książeczki dźwiękowe :)


Miko przeżywa przygody i rozterki dokładnie takie, jakie na pewnym etapie życia stają się udziałem chyba każdego maluszka. Wyjeżdża z mamą na wakacje nad morze, świętuje swoje urodziny, bardzo chce mieć w domu jakiegoś czworonoga, nawiązuje znajomości z innymi małymi myszkami i mieszkającą po sąsiedzku starszą panią ...Czasami strasznie się nudzi, czasami psoci i tłucze przez przypadek ulubiony maminy wazon, a innym razem wstaje lewą nogą i z wielkim uporem buntuje się przeciwko wszystkim zasadom i regułom ustanowionym przez swoją mysią rodzicielkę. 

Jest przy tym bardzo kreatywny, wciąż wpada na jakieś nowe zaskakujące pomysły, a jego wnioski dotyczące chociażby dzielenia się z innymi czy korzyści płynących z codziennej kąpieli bywają naprawdę rozbrajające i niejednokrotnie wywoływały na mojej twarzy szeroki uśmiech, kiedy razem z Bąblem oddawałam się wieczornej lekturze przed snem ;)


We wszystkich tych poczynaniach dzielnie towarzyszy myszce jej najwierniejszy kompan i najlepszy przyjaciel - Mimiki. Dla mnie osobiście jest to postać dość enigmatyczna i zagadkowa, ponieważ nieco trudno stwierdzić i wywnioskować z kontekstu, czy jest to druga (jeszcze mniejsza) myszka, czy też pluszowa przytulanka, ożywiona i prowadząca zabawne dialogi tylko i wyłącznie dzięki bujnej wyobraźni swojego właściciela ;)


Moim zdaniem na szczególną uwagę zasługuje również mysia mama oraz jej metody wychowawcze, aczkolwiek niektórym rodzicom mogą wydawać się one dość kontrowersyjne (początkowo w kilku przypadkach również we mnie wzbudziły spore zdziwienie i konsternację).

Domyślam się, że mama mysz wychowuje swojego synka samotnie (ponieważ w żadnej części serii nie ma nawet niewielkiej wzmianki na temat taty) i ostatecznie stwierdziłam, że ma do niego naprawdę świetne podejście. Nie jest w żadnym wypadku nadopiekuńcza, nie próbuje forsować jakichkolwiek rozwiązań na siłę, uczy Miko niezależności, kreatywności oraz samodzielnego myślenia i radzenia sobie z dylematami - dzięki czemu także mali czytelnicy mogą dowiedzieć się z książeczek, jak w konstruktywny sposób rozwiązywać najróżniejsze problemy.


Jak widać na załączonych zdjęciach, nasz Bąbel lubi nie tylko książeczki "czytać", kartkować i oglądać znajdujące się w nich ilustracje - ale również zdarza mu się traktować je jak puzzle, układać w najróżniejszych konfiguracjach i przekładać z miejsca na miejsce jakby nie mógł się zdecydować, która okładka najbardziej mu się podoba i po którą z nich ma największą ochotę sięgnąć...

...i wcale mnie to nie dziwi, ponieważ wszystkie są świetne, bardzo kolorowe i pięknie wydane. Sporą niespodzianką okazał się dla nas ich duży rozmiar. Oczekując na przesyłkę od Wydawnictwa byłam przekonana, że otrzymamy kilka stosunkowo niewielkich tomików - a ostatecznie trafiły do nas książeczki bardziej zbliżone do formatu A4, dla których trzeba było poszukać w Bąblowym pokoju osobnej półki.

Tym bardziej polecam całą serię jako prezent (chociażby na zbliżający się Dzień Dziecka), bo poza kształcącą treścią również wizualnie prezentuje się bardzo zachęcająco i okazale :)


tekst: Brigitte Weninger
ilustracje:  Stephanie Roehe
 

czwartek, 19 maja 2016

Karkonoska katastrofa, czyli "miłe złego początki..."

Do tej pory wygrywałam w konkursach internetowych najwyżej jakieś kosmetyki, zabawki, książki dla siebie i Bąbla...Jakiś czas temu natomiast trafiła się nam nie lada gratka: voucher uprawniający do dwudniowego pobytu w Hotelu Greno w Karpaczu, który planowaliśmy sobie nawet o kilka dni przedłużyć, jeśli się nam tam spodoba - a ostatecznie...musieliśmy skrócić, ponieważ Bąbel znów miał "niewielkie" problemy z aklimatyzacją w nowym miejscu. No, ale po kolei... 

W Karpaczu byliśmy już kilka godzin przed rozpoczęciem doby hotelowej - i tradycyjnie zaczęliśmy nasze zwiedzanie od Świątyni Wang, a Bąblowi najbardziej spodobał się oczywiście tamtejszy parking z rozstawionymi pachołkami oraz fontanna, do której przy okazji każdej wizyty najchętniej wrzuciłby całą zawartość naszych portfeli - niezależnie od nominałów ;)




Po jakimś czasie dopadł nas majowy...grad (na szczęście dość drobny i przelotny), więc zjechaliśmy sobie do Karpacza Dolnego i schowaliśmy się przed nim na wystawie klocków Lego - sporo mniejszej od tej, którą mieliśmy okazję oglądać kiedyś we Wrocławiu, ale za to moim zdaniem zdecydowanie bardziej pomysłowej, interaktywnej i wykonanej z dbałością o naprawdę każdy szczegół. 



Bąblowi też ewidentnie bardziej przypadła do gustu - więc obszedł ją dookoła kilkanaście razy, naciskając bez końca wszystkie kuszące czerwone guziki, podziwiając ruchome elementy konstrukcji i wszystkie efekty świetlne i dźwiękowe, które całemu zwiedzaniu towarzyszyły.



Największe wrażenie zrobiła na nim atakująca kobra, która po przyłożeniu rąk do szyby na wysokości jej oczu-czujników wydawała z siebie głośny syk, przybierała charakterystyczną pozycję gotową do ataku i gwałtownie wysuwała głowę do przodu, czym na szczęście bardziej Młodego rozbawiła, niż przestraszyła :)

Potem odwiedziliśmy jeszcze Miejskie Muzeum Zabawek, w którym Bąblowej Mamie najbardziej spodobały się kolorowe matrioszki, natomiast moim Mężczyznom - bogata kolekcja wszelakich pojazdów. Bardzo wzruszający był dla mnie również widok starego poczciwego Misia Uszatka w kraciastej piżamce, do którego w dzieciństwie miałam naprawdę wielki sentyment.


Po zwiedzaniu poszaleliśmy jeszcze trochę na placu zabaw i zjedliśmy obiad w naszej ulubionej Gospodzie Karpackiej. Niech nie zwiodą Was zdjęcia, na których Bąbel sprawia wrażenie niesamowicie głodnego i z utęsknieniem czekającego na hasło "Podano do stołu!" ;) W rzeczywistości nasz mały niejadek zadowolił się...dwoma widelcami surówki i kilkoma frytkami, a tuż po ich skonsumowaniu zaczął głośno domagać się "ciacha!" (którego rzecz jasna nie dostał, ale wymagało to od nas mnóstwa cierpliwości i żelaznej konsekwencji).


A teraz przychodzi w mojej relacji pora na część mniej przyjemną. Tuż po zameldowaniu się w hotelu Junior zaczął przejawiać wszelkie symptomy panicznie-histeryczne - zresztą świetnie znane nam z poprzednich wyjazdów i pobytów w pensjonatach, jednak zwykle były znacznie łatwiejsze do opanowania.  


Zdążyliśmy jedynie trochę się ogarnąć, spróbować pysznych lodów i naleśników z truskawkami w hotelowej restauracji i spędzić godzinkę na tamtejszym basenie - a już trzeba było ewakuować się na zewnątrz, pospacerować trochę po lesie i pojeździć autem, żeby to nasze rozhisteryzowane, rozwrzeszczane dziecię czymś zająć i jakoś uspokoić... 

Sceny rozgrywały się iście dantejskie, niegodne szczegółowego opisywania na blogu. Nadmienię tylko, że grupka spotkanych po drodze niemieckich turystów mierzyła nas i ryczącego wniebogłosy Juniora takim wzrokiem, jakbyśmy co najmniej obdzierali go ze skóry i jakby za chwilę mieli wyciągnąć telefon i poinformować opiekę społeczną o akcie znęcania się nad dzieckiem...No cóż, najwyraźniej nigdy nie mieli do czynienia z niesamowicie temperamentnym, zbuntowanym dwulatkiem - ale już nawet nie chciało mi się szukać w pamięci tych kilku znanych niemieckich zwrotów, by jakoś im całą zaistniałą sytuację wyjaśniać...Niech sobie myślą, co chcą ;)

Po takim maratonie nie mieliśmy już ochoty absolutnie na nic. Ani hotelowa strefa wellness nas nie kusiła, ani jacuzzi, ani sauny, ani zabiegi na twarz i ciało, które wcześniej miałam w swoich nieśmiałych planach. Jedynie przy bogato zaopatrzonym hotelowym barze chętnie poszukalibyśmy ukojenia dla naszych skołatanych nerwów - ale oczywiście nie wypadało nam tego robić ze względu na naszego małoletniego towarzysza niedoli ;)

No cóż, nie skorzystaliśmy jakoś specjalnie...Może jeszcze kiedyś do Greno wrócimy, odnowimy się biologicznie, popluskamy w basenie i spróbujemy wszystkich specjałów z karty...Póki co nie było nam dane - niemniej jednak bardzo dziękuję Martynie G. za taką możliwość, a hotelowej obsłudze za wyrozumiałość i  miłą (choć krótką) gościnę :)

poniedziałek, 16 maja 2016

KONKURS z okazji Dnia Matki i Dziecka - do wygrania zestaw COTTON BALLS !

Trochę nam się nazbierało różnych okazji.

Niedługo urodziny moje i Bąbla. 
Jakiś czas temu również naszemu blogowi stuknęło pół roku.

A oprócz tego wielkimi krokami zbliża się Dzień Matki i Dzień Dziecka -
i to właśnie z tej okazji można wygrać u nas 

ZESTAW 10 COTTON BALLS 

w odcieniach bieli, mięty i szarości
(dokładnie taki, jak na zdjęciach) -

niesamowita ozdoba pokoju dziecięcego (i nie tylko :) )


ZASADY KONKURSU:

1. Polub nasz fanpage na Facebooku (TUTAJ)
2. Dołącz do publicznych obserwatorów bloga (gadżet "obserwatorzy" w prawym bocznym pasku)
lub dodaj nas do kręgów w Google+.

3. W komentarzu do tego posta odpowiedz na pytanie:

"Jaką inną funkcję - poza dekoracyjną - wymyślił(a)byś dla cotton balls?"

Może wykorzystasz je do jakiejś fajnej zabawy z dzieckiem?
A może masz jeszcze inny patent?
Liczę na wyobraźnię i kreatywność uczestników :)

4. Forma odpowiedzi dowolna - może być prozą, może być wierszem,
możesz też przesłać zdjęcie lub pracę plastyczną na nasz adres:

nasze.babelkowo@gmail.com

(jest to równoznaczne ze zgodą na publikację zdjęcia/pracy na blogu
w przypadku ewentualnej wygranej).

5. Konkurs trwa od 16 maja do 1 czerwca. 
Wyniki ogłoszone zostaną już 2 czerwca w tym wpisie oraz na naszym FB.

POWODZENIA ! :) 


!!! WYNIKI !!! WYNIKI !!! WYNIKI !!!

Dziękuję bardzo za wszystkie konkursowe zgłoszenia -
te w komentarzach oraz przesłane na maila.

Pojawiło się całkiem sporo świetnych pomysłów na zastosowanie cotton balls,
więc miałam naprawdę twardy orzech do zgryzienia.

Ostatecznie najbardziej urzekło mnie  zgłoszenie Anny Andrzejak,
która każdą z naszych kulek uczyniłaby bohaterem bajki dla swoich dzieci :)

Gratuluję, a poniżej umieszczam zwycięską pracę.

Innych natomiast proszę - nie zniechęcajcie się,
bo na pewno jeszcze jakiś konkurs z Bąblem zorganizujemy :)

***

Na każdą małą kuleczkę 
Wymyślimy bajeczkę 
I będą miały przygody 
Jedną wpadnie do wody
Druga pójdzie na lody 
Trzecia jak Sherlock Holmes
Będzie zbierać dowody
Czwarta kuleczka natomiast 
Zostanie ikoną mody 
Gdy się z kulkami zaprzyjaźnimy 
Więcej przygód im wymyślimy 

 

czwartek, 12 maja 2016

Kampania NIVEA Q10? Hmmm...Dlaczego nie?!

Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że "najlepsze, co może podarować sobie kobieta z okazji własnych 30. urodzin - to odpowiednia...pielęgnacja przeciwzmarszczkowa" ;)

Być może przez jakiś czas będzie stosowała psychologiczny mechanizm wyparcia. Być może codziennie patrząc w lustro będzie udawała, że nie dostrzega tych pierwszych bruzd i "kurzych łapek", czających się podstępnie w kącikach oczu. Być może raz i drugi zakrzyknie dziarsko: "Co tam metryka ! Przecież najważniejsze jest to, że jestem młoda duchem i nadal czuję się jak w czasach licealno-studenckich!" Być może będzie ostentacyjnie omijała w osiedlowej drogerii wszystkie półki z kosmetykami oznaczonymi jako 30+, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić sobie i reszcie świata, że to jeszcze nie jej przedział, nie jej kategoria wiekowa, nie jej "widełki" na osi czasu ;)

Jednak - prędzej czy później - nadejdzie w końcu w jej życiu moment, kiedy stanie naprzeciw całego szerokiego spektrum specyfików przeciwzmarszczkowych z zamiarem nabycia tego, który okaże się dla niej idealny i najlepiej odpowiadający na potrzeby jej skóry. Mówiąc krótko - jedyny w swoim rodzaju i dopasowany do niej jak mężczyzna jej życia, który już zaczyna ją ponaglać, niecierpliwie zerkać na zegarek i utyskiwać:  "Kobieto! Ile czasu można spędzić w jednym i tym samym sklepie?! Już od przeszło godziny tu sterczysz, a nadal niczego nie wybrałaś!" ;)


źródło: Internet
O tak, znam to wszystko z autopsji...W ciągu ostatnich dwóch miesięcy poprzedzających moje 30. urodziny wykonałam chyba ze sto podejść do takiego drogeryjnego regału, obejrzałam z każdej strony dziesiątki pudełeczek, flakoników i buteleczek, przeczytałam dziesiątki etykiet informujących o składzie, działaniu i sposobie aplikacji...

Kilka razy już niemal podawałam jakiś konkretny specyfik znudzonej pani siedzącej przy kasie - jednak w ostatniej chwili zawahałam się, odłożyłam z powrotem na półkę i rzuciłam do klnącego pod nosem Małżonka: "Wiesz co, może jednak wpadniemy tu innym razem, bo jakoś nie mogę się zdecydować..." A oczywiście im dalej w las, tym więcej drzew (pudełeczek, flakoników i buteleczek) przede mną wyrastało ;)

Aż tu nagle - niespodzianka ! 
Mój potencjalny krem SAM MNIE ODNALAZŁ. 
 

A tak konkretnie to odnalazły mnie osoby odpowiedzialne za przeprowadzenie kampanii dla marki NIVEA - i tym sposobem stałam się kimś w rodzaju "ambasadorki", a po kilku dniach dotarł pod moje drzwi kurier z paczuszką zawierającą nie tylko krem z osławionym koenzymem Q10, lecz również serum Perły Młodości, przypominające swoim wyglądem drobniutkie ziarenka kawioru. 


NIVEA zapewnia, że równoczesne stosowanie obu tych kosmetyków
zagwarantuje mi aż o 50% większą skuteczność przeciwzmarszczkową.  

Obiecuje też, że pierwsze efekty zauważę już po dwóch tygodniach stosowania. 
(obiecanki - cacanki ??? ;) ) 

Dodatkowo reklamuje swój produkt jako prawdziwą "przeciwzmarszczkową rewolucję"
i przekonuje, że w formie perełek dostarczę swojej skórze 
dawkę koenzymu Q10 optymalną i zawsze świeżą. 


Czy w to wszystko wierzę? No cóż...poczekamy, zobaczymy...Na pewno bardzo bym chciała, żeby faktycznie tak było - bo  zaoszczędziłoby to mi (i Małżowi) wielu kolejnych bezowocnych, nerwowych wizyt w drogerii ;) 

Na razie mogę powiedzieć tyle, że:

- podoba mi się opakowanie serum z praktycznym, wygodnym w użytkowaniu dozownikiem;

- zarówno serum, jak i krem mają bardzo przyjemny, niedrażniący zapach - i dobrze się wchłaniają;

- bezpośrednio po aplikacji Pereł Młodości odczuwam na twarzy delikatne ciepełko - co jest najprawdopodobniej dobrym omenem, ponieważ odnoszę wówczas wrażenie (być może mylne), że kosmetyk faktycznie działa, coś tam dla mojej skóry robi i usiłuje dotrzeć do jej głębszych warstw. W każdym razie, w dotychczas stosowanych przeze mnie kosmetykach taki efekt rozgrzewający zwykle pozytywnie wróżył...

środa, 11 maja 2016

Rozmowy brzuszkowo-serduszkowe: part 1.

Spotykamy się całą rodziną z moją wieloletnią znajomą, aktualnie w siódmym miesiącu ciąży. Na tym etapie jej stan błogosławiony jest oczywiście już dość mocno zauważalny, więc Bąbel raz za razem z wielkim zainteresowaniem zerka na jej sporych rozmiarów brzuch, a w końcu wypala: "DUUUZIII !" 

Pewnie zastanawia się, co też tam takiego ciocia Kasia ukrywa pod swoją dziwnie obszerną, zaokrągloną sukienką. Wygląda to trochę jak piłka (więc może będzie mógł sobie wreszcie pograć z tatą, bo słuchanie babskich plotek najwyraźniej niezmiernie go nudzi), a trochę jak ogromny arbuz (jeszcze większy od tego, który widział ostatnio w supermarkecie...tak, zdecydowanie większy...to chyba nawet największy arbuz świata! ;) )

źródło: Internet

Mija jakiś czas, a jego zainteresowanie brzuchem wcale nie opada. Wręcz przeciwnie - wzmaga się i zaczynam nabierać podejrzeń, że już za chwilę zacznie zadzierać Kasiną kieckę do góry, żeby za wszelką cenę dostać się do tego nowego, intrygującego znaleziska ;) W końcu czuję się w obowiązku, żeby interweniować i wyjaśnić po raz któryś z rzędu : "Brzuszek cioci Kasi jest taki duży, bo jest w nim dzidzia, która niedługo się urodzi". 

Młody przez chwilę trawi zasłyszaną ode mnie rewelację z niedowierzającą miną . ("Dzidzia? W brzuchu? Coś się tej mamie chyba pomyliło!  Ja też jestem dzidzia, a wcale nie w brzuchu! To ewidentnie jakaś ściema...No bo co niby taka dzidzia mogłaby w brzuchu robić? W brzuchu to przecież lądują śniadanka, i obiadki, i kolacyjki - a najlepiej ciacha wszelkiego rodzaju! No chyba że dzidzia właśnie tymi ciachami się objada - ależ jej zazdroszczę tylu słodkości ! Brzuch cioci wygląda na pojemny, pewnie sporo ciastek w sobie pomieści. Ja też tam chcę! Wpuście mnie chociaż na chwileczkę, cooo?" ;) )

źródło: Internet

Widząc jego konsternację,  tłumaczę dalej : " Ty też byłeś kiedyś w brzuszku u mamy, Bąbelku, zanim przyszedłeś na świat. Każdy dzidziuś najpierw jest w brzuszku u swojej mamusi."

Bąbel podchodzi do  m o j e g o  brzucha i głaszcze go, zahaczając przy okazji (dość boleśnie) o nierdzewną stal, którą w wieku lat -nastu przekłułam sobie pępek. "Byyyć? Tuu?" - pyta na wszelki wypadek, żeby się upewnić.

"Nie, Skarbie. Ty byłeś w brzuszku u mamusi XXX, a nie w moim. W moim być nie mogłeś, bo ja miałam bardzo chory brzuszek."

"AŁA-ŁA-ŁA-ŁA !!!" - pokrzykuje Bąbel, bo właśnie z takim okrzykiem widocznie mu się choroba mojego brzuszka kojarzy. Jednak po chwili dotyka moich wklęsłości ponownie i nawija: "Bzusio zdlowi. Ja być tuuuu! Mamisi bzusio!"

No i jak tu takiemu wytłumaczyć, że poza mną była jeszcze inna mama? Na razie to ja jestem dla niego tą jedyną, znaną, bezpieczną...Wzruszam się jak cholera, a jednocześnie trochę obawiam momentu, kiedy wreszcie zrozumie ...

źródło: Internet

poniedziałek, 9 maja 2016

Zapraszamy w nasze skromne progi :)

Co zrobić, kiedy nie ma się zbyt wiele czasu na napisanie kolejnego obszernego posta ? Dodać taki z dużą ilością zdjęć ;) - i dlatego dzisiaj zapraszam Was do nowego Bąblowego królestwa, które udało nam się bez większych perypetii wyremontować podczas minionego majowego weekendu. 

Być może niektóre z Was pamiętają jeszcze dawny pokój Juniora, prezentowany przeze mnie na poprzednim blogu. Niestety nie pomyślałam o tym, żeby zrobić jakieś jego zdjęcia przed metamorfozą i wstawić je tutaj dla porównania - osoby niewtajemniczone muszą zatem uwierzyć mi na słowo, że różnica jest naprawdę diametralna :)


Urządzając pokoik po raz pierwszy nie mieliśmy żadnej konkretnej koncepcji ani szczegółowo przemyślanej i zaplanowanej strategii. Jeśli miałabym pokusić się o jakąś nazwę dla naszego ówczesnego motywu przewodniego - to chyba najbardziej odpowiednie byłoby "pomieszanie z poplątaniem", ponieważ poszczególne elementy wystroju sprawiały wrażenie, jakby zostały tu po prostu przeniesione z kilku różnych dziecięcych wnętrz i ułożone w jedną dość przypadkową, niezbyt spójną całość ;) 

Tym razem natomiast zapragnęliśmy, żeby wszystko względnie się ze sobą zgadzało (kolorystycznie i tematycznie) i było bardziej zbliżone do całej reszty pomieszczeń w naszym mieszkaniu, które urządzone jest raczej minimalistycznie i tak, żeby nie trzeba było ciągle przestawiać z miejsca na miejsce całego mnóstwa najróżniejszych bibelotów.


Najwięcej dylematów mieliśmy chyba w stosunku do nowego, "dorosłego" łóżeczka. Ponieważ do tego niemowlęcego Junior był dość mocno przywiązany - zastanawialiśmy się, czy uda nam się od razu przekonać go do sypiania w większym, inaczej ustawionym, a przede wszystkim pozbawionym szczebelków. 

Obawialiśmy się też, czy nasze wiecznie wierzgające nogami dziecię po prostu z niego nie wypadnie. Na szczęście drewniana boczna barierka doskonale pełni swoją rolę i żadna nieprzyjemna przygoda się jeszcze Bąblowi nie przydarzyła - a jako dodatkowego zabezpieczenia używamy całego mnóstwa poduszek i ogromnego pluszowego misia, który w razie czego uczyni lądowanie na dywan bardziej miękkim i bezbolesnym :)

Jak widać na zdjęciach, nowy mebel praktycznie od razu zyskał u Bąbla pełną akceptację - a i mnie zdarzyło się na nim przysnąć po pełnym wrażeń dniu, czego Małż oczywiście również nie omieszkał uwiecznić ;)


Bardzo ważne są dla mnie przesłania z plakatów, które powiesiliśmy na ścianie i ustawiliśmy w ramkach na komodzie. Długo zastanawialiśmy się nad tym, jakie ewentualne motto powinno się w pokoju Bąbla znaleźć i co chcielibyśmy mu jako rodzice najbardziej przekazać. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na słonika, który sięga po swoją upragnioną gwiazdkę z nieba i na dwa plakaty w stylu "indiańskim".



Oprócz tego chcieliśmy w jakiś sposób podkreślić znaczenie, które ma dla nas adopcja. W mniejszych ramkach umieściliśmy napis 'You were born in our hearts' oraz obrazek z datą i godziną TEGO telefonu - ponieważ dla nas jest ona symbolicznym momentem "narodzin" i pojawienia się trzymiesięcznego wówczas Bąbla w naszym życiu. Mamy wielką nadzieję, że jeśli Junior będzie od samego początku miał styczność z tego typu symbolami i informacjami - to w przyszłości przyjmie ten fakt zupełnie naturalnie, jako coś oczywistego, i będzie mu łatwiej uporać się i pogodzić z jego własną historią.

Półkę w kształcie chmurki zdobią też zrobione przeze mnie literki tworzące imię, którego niestety nie mogę tu pokazać - bo nie zostało ono nadane przez nas, nie zmieniliśmy go po przysposobieniu i stanowi jedyny łącznik oraz pamiątkę z okresu, kiedy synka jeszcze z nami nie było . 


Nie mogło też zabraknąć cotton balls, które wieczorami dają piękne, delikatne światło i wprowadzają niesamowity nastrój - i jesteśmy nimi oczarowani do tego stopnia, że chyba nawet dokupimy sobie jeszcze kilka kompletów, żeby rozłożyć je również w innych miejscach. Na szczęście pokusa ich zrzucania na podłogę okazała się tylko chwilowa i Bąbel bardzo szybko tego zaniechał, większą uwagę kierując w stronę nowego biegowego rowerka ;)


Oczywiście przy stosunkowo niewielkim metrażu pokoiku i ogromnej ilości gadżetów nie udało się uniknąć sytuacji, w której piłki, pluszaki i samochodziki przekroczyły próg Bąblowego królestwa i rozpanoszyły się również w salonie - ale generalnie rzecz biorąc misja została spełniona i jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni z jej końcowego efektu :)

czwartek, 5 maja 2016

Rodzinna majówka na Dolnym Śląsku - kilka naszych sprawdzonych propozycji.

Wprawdzie już po długim weekendzie majowym, ale pomyślałam sobie, że taki post może okazać się całkiem przydatny. Być może któraś z naszych tegorocznych lokalizacji przypadnie Wam do gustu i postanowicie zagościć w tych okolicach w przyszłym roku - a wtedy koniecznie dajcie znać, bo bardzo chętnie przeniosę znajomości wirtualne na grunt realny i na pewno nie wypuszczę Was stąd bez wspólnej kawy i ciacha (tudzież weekendowej kiełbaski z grilla) ;) 

MAJÓWKA W SKOKOWEJ k/TRZEBNICY

Jeśli jesteście miłośnikami koncertów w plenerze i rodzinnych festynów - na pewno spodobałoby się Wam w miejscowości Skokowa niedaleko Trzebnicy. Tamtejsza majówka organizowana jest z rozmachem zdecydowanie większym niż wszystkie inne, w jakich miałam do tej pory okazję uczestniczyć. Od razu widać, że gmina prężnie się rozwija, ma bardzo zaangażowane władze i odpowiednie środki oraz fantazję, żeby nie tylko taki duży event zorganizować, ale jeszcze zaprosić na niego...ulubiony Bąblowy zespół ;)

Osobiście wielkimi fanami tego typu muzyki nie jesteśmy, jednak Młody już od kilku miesięcy bardzo intensywnie się jej domaga i z uporem maniaka katuje nią nasze oraz sąsiedzkie uszy, więc nie było innego wyjścia - po prostu musieliśmy go tam zabrać, żeby mógł swoich idoli obejrzeć na żywo ;)

Jedyny minus - fatalna droga dojazdowa na teren festiwalu i kiepskie warunki parkingowe.

MUZEUM PRZEMYSŁU I KOLEJNICTWA
W JAWORZYNIE ŚLĄSKIEJ 

To miejsce pamiętam doskonale jeszcze z czasów podstawówki, kiedy byłam tam na wycieczce ze swoją klasą - i w towarzystwie przewodnika zaglądaliśmy do każdego z muzealnych eksponatów, wysłuchując opowieści o ich pochodzeniu, przeznaczeniu oraz ważnych wydarzeniach historycznych, w których brały udział.

Tym razem zwiedzaliśmy na własną rękę, a oprócz pociągów znaleźliśmy również inne interesujące wehikuły - między innymi wóz strażacki, starą skodę i...dwa rowery, odpowiednio zmodyfikowane w celu przemieszczania się nimi po torach. Dla Bąbla była to nie lada gratka - zwłaszcza zważywszy na fakt, że od jakiegoś czasu to właśnie "Lokomotywa" Juliana Tuwima jest jego ulubionym wierszem, który mama po wielokrotnej lekturze potrafi już nawet wyrecytować z pamięci ;)


 FESTIWAL KWIATÓW I SZTUKI NA ZAMKU KSIĄŻ

Kolejny punkt na naszej tegorocznej majówkowej mapie to Festiwal Kwiatów i Sztuki na Zamku Książ. W moim odczuciu ze sztuką ma on jednak raczej niewiele wspólnego, z kwiatami zdecydowanie więcej, ale najwięcej - ze sprzedażą wszystkiego, co tylko da się przybywającym tłumnie turystom sprzedać.



Trochę zaskoczył mnie ten ewidentnie handlowo-komercyjny charakter całego przedsięwzięcia, ale w sumie nie widzę w tym niczego złego - bo przecież trzeba w jakiś sposób pozyskać pieniądze, żeby taki piękny, zabytkowy obiekt i otaczające go tereny w odpowiedniej kondycji utrzymać. A jeśli przy okazji można skosztować tam regionalnych specjałów z niemal każdego zakątka Polski - to tym bardziej jestem na TAK! :)


Muszę powiedzieć, że Bąbel niesłychanie dzielnie zniósł niemal dwugodzinne zwiedzanie zamkowych komnat, korytarzy i tarasów, choć oczywiście najbardziej interesowały go wszelkie umieszczone w obiekcie kamery, głośniki i instalacje elektryczne :) Potem przyszła kolej na relaks na świeżym powietrzu i udział w zajęciach dla dzieci prowadzonych przez bladolice nimfy, faunów oraz strażniczkę zamku - zielonowłosą Florę, od której dostał nawet buziaka i czekoladowego cukierka.

A skoro już byliśmy w Książu - to aż nie wypadało nam nie zajrzeć do tamtejszej stadniny koni. Niestety, tym razem była to wizyta dość pobieżna i przebiegająca w ekspresowym tempie, ponieważ tłum zwiedzających gęstniał z minuty na minutę, a nam wysiadała już kondycja i dotkliwie dawały o sobie znać zakwasy po wcześniejszym generalnym remoncie Bąblowego pokoju (o którym napiszę pewnie w kolejnym poście).


A Wy, jak spędziliście majówkę ?
Może też macie jakieś ulubione, warte polecenia miejsca w swojej okolicy? :)