niedziela, 28 lutego 2016

Kosmetyki Oillan Baby - pielęgnacja, którą możemy z czystym sumieniem polecić.

Jakiś czas temu dotarł do nas zestaw czterech produktów Oillan Baby, które testowaliśmy z Bąblem w ciągu ostatnich dwóch tygodni - i myślę, że po takim okresie stosowania już mogę coś więcej na ich temat powiedzieć oraz podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami.


Bardzo poważnych problemów skórnych na szczęście nigdy u Bąbla nie odnotowaliśmy. Nie zdarzały nam się żadne długotrwałe uczulenia, wysypki czy podrażnienia - tylko raz mieliśmy do czynienia z odparzeniem, które pojawiło się po zmianie pieluszek na inny, większy rozmiar i udało się je stosunkowo szybko zażegnać.

A jednak w okresie zimowym skóra synka stała się mocno przesuszona i bardziej spierzchnięta, a na policzkach dość często pojawiały się czerwone plamki, grudki i krostki, nawet pomimo stosowania kremu ochronnego przeznaczonego na niższe temperatury. W takiej sytuacji obawialiśmy się, że zwykłe kosmetyki drogeryjne już nie wystarczą - i tym chętniej skorzystaliśmy z bardziej profesjonalnego, aptecznego wsparcia. 


Co konkretnie testowaliśmy? 

PŁYN DO MYCIA I KĄPIELI 2w1 (200 ml)
MLECZKO NAWILŻAJĄCE (200 ml)
KREM PRZECIW ODPARZENIOM (40 ml)

Pod poszczególnymi linkami znajdziecie opisy, jakie podaje na temat każdego z kosmetyków ich producent (polska firma Oceanic S.A.) - ja natomiast nie będę się w nie wszystkie szczegółowo zagłębiać i skupię się bardziej na własnej, zupełnie subiektywnej ocenie działania. Nadmienię tylko tyle, że wedle informacji na stronie internetowej wszystkie kosmetyki z tej serii:
  • zawierają wyłącznie składniki pochodzenia naturalnego;
  • nie zawierają silikonów, parabenów, alkoholu i syntetycznych konserwantów, substancji ropopochodnych, barwiących ani zapachowych;
  • były testowane z udziałem osób z alergicznymi chorobami skóry.


Na co zwracaliśmy uwagę?

Opakowanie. To pierwsza, choć oczywiście nie najważniejsza rzecz. Tu akurat mamy do czynienia z fajną szatą graficzną - rysunkiem sympatycznego bobasa w kąpieli oraz owiniętego w szlafroczek - która moim zdaniem prezentuje się zdecydowanie bardziej zachęcająco niż wersja poprzednia, z pluszowym misiem.

Wszystkie kosmetyki oprócz płynu do kąpieli ukryte są w najbardziej przeze mnie lubianych, miękkich tubach, które w razie potrzeby można rozciąć i wydobyć z nich naprawdę całą zawartość, także nic się nie marnuje i nie pozostaje na wewnętrznych ściankach. 

Najbardziej odpowiadają mi zamknięcia typu "klik" w mleczku i kremie pielęgnacyjnym - są dla mniej bardziej praktyczne niż tradycyjne nakrętki i na pewno wygodniejsze w użyciu w przypadku niesamowicie ruchliwego, wyrywającego się Bąbla, który nie jest w stanie ustać w jednym miejscu nawet przez kilka minut ;)
 

Konsystencja / wydajność / zapach. Tutaj jedynie płyn do kąpieli okazał się dla mnie trochę zbyt rzadki i "lejący", a przez to również mniej wydajny. Jego specjalna niskopieniąca formuła sprawia, że raczej nie spodoba się małym amatorom szaleństw w pianie - ale przecież nie taka jest jego rola, a dzięki temu jest łagodniejszy, nie szczypie w oczy, łatwo i szybko się spłukuje.

Pozostałe kosmetyki są dosyć gęste i sprawiają wrażenie takich, które starczą na długo nawet przy regularnym, codziennym stosowaniu. Poza tym bezproblemowo się rozprowadzają, szybko wchłaniają i nie pozostawiają na skórze ani ubraniu tłustych smug, które w przypadku niektórych wcześniej stosowanych specyfików okazały się dla nas prawdziwą zmorą. 

Według mojego Męża kosmetyki są bezzapachowe - ja jednak wyczuwam w nich pewne bardzo delikatne, subtelne nuty, które nie drażnią, nie wywołują u mnie żadnych przykrych doznań i faktycznie kojarzą się z naturalnością, o jakiej zapewnia producent.

Bąbel sprawdza działanie mleczka...

Działanie, czyli punkt najbardziej istotny. Już po kilku użyciach płynu do kąpieli i mleczka zauważyliśmy, że skóra Bąbelka stała się zdecydowanie gładsza w dotyku i lepiej nawilżona. Również włoski zyskały fajny połysk i dawną miękkość, którą utraciły po pierwszych profesjonalnych postrzyżynach w salonie fryzjerskim. Synek przestał też drapać się po brzuszku i szyi (co kilka razy zdarzało mu się robić dość intensywnie - zwłaszcza w sytuacjach kontaktu ciała z grubszymi, cieplejszymi swetrami), a przesuszone wcześniej partie przestały się łuszczyć.

Najbardziej spektakularne okazało się dla nas działanie kremu pielęgnacyjnego do twarzy i ciała, który u Juniora stosowaliśmy głównie na zaczerwienione, spierzchnięte policzki. Po dwóch tygodniach  miejsca te stały się zdecydowanie mniej wysuszone i zaognione, a niewielkie krostki i pęknięcia udało się niemal całkowicie wyeliminować. 

Najtrudniej natomiast ocenić mi działanie specyfiku przeciwko odparzeniom, ponieważ akurat w okresie stosowania żadne tego typu problemy nam się nie przytrafiły. Jedno jest pewne : nie było nowych podrażnień ani pęcherzyków, a skóra w wiadomych okolicach miała normalny, zdrowy koloryt i nie działo się z nią nic niepokojącego - nawet pomimo stosowanej u Bąbelka antybiotykoterapii, która jak wiadomo może mieć wpływ na zmianę dotychczasowego pH.

...oraz kremu pielęgnacyjnego ;)

Cena. W sklepie internetowym każdy z testowanych kosmetyków to wydatek rzędu około 25 złotych - jedynie krem na odparzenia jest nieco tańszy i kosztuje 17 złotych. Moim zdaniem są to ceny niezbyt wygórowane, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę skład poszczególnych produktów i świetne rezultaty ich stosowania.

Ocena końcowa : 5/5 - i my, i skóra Bąbelka, jesteśmy bardzo zadowoleni :) Na pewno będziemy używać nadal i zastąpimy nimi niektóre z naszych dotychczasowych faworytów.



Ciekawa jestem również Waszych opinii.
Czy miałyście kiedyś do czynienia z Oillan Baby?
A może macie jakąś własną ulubioną linię i patenty na pielęgnację? 


czwartek, 25 lutego 2016

Nasze wrażenia po wizycie w żłobku.


Jeszcze całkiem niedawno zarzekałam się, że absolutnie Bąbla do żadnego żłobka nie poślę - że będę trwała na swoim domowym posterunku aż do końca urlopu wychowawczego i nawet nie pomyślę o szybszym powrocie do pracy, skoro z punktu widzenia naszych finansów nie jest to konieczne.

Jak to zwykle bywa, sytuacja okazała się bardzo dynamiczna - a wraz z nią i moje wcześniejsze podejście uległo pewnym zmianom.  Na horyzoncie pojawiły się nowe perspektywy, ja zaczęłam już powoli wariować w czterech ścianach, a poza tym stwierdziliśmy z Małżem, że towarzystwo innych dzieci może mieć na Młodego dobry, a nawet zbawienny wpływ.

Najpierw przez kilka tygodni badaliśmy temat i rozważaliśmy wszystkie argumenty "za" i "przeciw", jakie tylko przyszły nam do głowy albo zostały przez kogoś podsunięte. Grzebaliśmy w internecie, zasięgaliśmy języka na forach i wśród znajomych rodziców, porównywaliśmy wszystkie placówki w naszej okolicy i w końcu wybraliśmy tę, która wydała nam się najbardziej optymalna - prywatną, z niezbyt licznymi grupami i personelem wzbudzającym nasze największe zaufanie.

Potem umówiliśmy się na pierwsze spotkanie i tzw. "dni adaptacyjne", których w założeniu miało być aż siedem, a skończyło się...zaledwie na trzech. Skąd taka duża rozbieżność? Już wyjaśniam...

***

Na pierwszy rzut oka wszystko było w najlepszym porządku. Świetnie wyposażone sale, sympatyczne opiekunki, bogata oferta dodatkowych zajęć, w których można przebierać jak w ulęgałkach i pyszne posiłki, które często - muszę to przyznać - biły na głowę to, co mnie samej udaje się w domu upichcić. 

Gdybyśmy tylko chcieli, Bąbel mógłby uczęszczać z innymi maluszkami na logorytmikę i bajkoterapię, ćwiczyć wszystkie zmysły w ramach zabawy z żywiołami, szaleć w żłobkowym małpim gaju, korzystać z dobrodziejstw ruchu rozwijającego Sherborne oraz innych innowacyjnych metod i szkól pedagogiki.
 
A jednak było coś, czego zabrakło nam w tej całej idealnej, instytucjonalnej otoczce. Tym czymś było...serce. I myślę, że tego nie zastąpi ani najbardziej troskliwa opieka obcych osób, ani spełnione wszelkie normy bezpieczeństwa, ani zatrudnienie całej rzeszy specjalistów z wieloletnim doświadczeniem i niesamowitym podejściem do dzieci...

***

Zdaję sobie sprawę, że w końcu nadejdzie taki moment, kiedy trzeba będzie pozostawić Bąbla pod opieką żłobkowych lub przedszkolnych "cioć",  a samemu zakasać rękawy i wziąć się z powrotem do roboty innej niż na "urlopie", który aktualnie jeszcze wciąż nam przysługuje.

A jednak patrząc na moje dziecko wiem, że to jeszcze nie jest TEN moment.  Jeszcze za wcześnie - i dla mnie, i dla niego. I pal sześć moją potencjalną pracę, karierę, sukcesy na polu zawodowym - na razie robię karierę jako mama, a żłobkowy "cyrograf" leży wciąż na kuchennym blacie, nietknięty i nawet częściowo niewypełniony.

Już wiemy, że nie poślemy go do dyrekcji we wstępnie umówionym terminie, nie dokonamy przelewu kwoty adekwatnej do wybranego przez nas pakietu. Na razie nie jesteśmy gotowi na taką rozłąkę - i wciąż mamy przed oczami obraz tych wszystkich maluchów, które czekały na swoich rodziców pod wejściowymi drzwiami. I wciąż wydaje nam się, że - pomimo licznych zapewnionych im atrakcji - były po prostu cholernie, ale to cholernie smutne...




wtorek, 23 lutego 2016

"Dziwne zwierzęta" Lotty Olsson - o tym, jak pięknie i zabawnie można się różnić.


Zastanawiałyście się kiedyś, jakie jest najdziwniejsze zwierzę na świecie? Zagadnienie to dosłownie spędza sen z powiek sympatycznego mrówkojada i jego sprytnej przyjaciółki orzesznicy - bohaterów książki "Dziwne zwierzęta" autorstwa Lotty Olsson. 


Co więcej,  mrówkojadowi wydaje się, że to właśnie on jest tym najdziwniejszym, najbardziej specyficznym i nietypowym okazem - i z jednej strony mu to schlebia, z drugiej sprawia przykrość, a generalnie rzecz biorąc sam już nie wie, co powinien o tym wszystkim myśleć. 

Postanawia więc ogłosić konkurs na najdziwniejsze zwierzę, na który już wkrótce napływają dziesiątki zgłoszeń, grupowanych przez orzesznicę wedle znanych tylko jej kryteriów.


Na pewno zżera Was ciekawość i bardzo chcecie wiedzieć, kto jest zwierzęciem "dziwnym bez wątpienia", kto jedynie "prawdopodobnie dziwnym", a kto "zupełnie zwyczajnym" i niczym się nie wyróżniającym...

A ja Wam powiem, że to wcale nie jest najważniejsze - bo zdecydowanie bardziej istotny jest sposób, w jaki zaprezentowano wszystkie te dylematy i przebieg całej rozgrywki pomiędzy poszczególnymi gatunkami - oraz to, co one same mają na swój temat do powiedzenia :)


Warto zaznaczyć, że mrówkojad i orzesznica to osobnicy niesamowicie postępowi, którzy stosują rozwiązania i technologie na miarę XXI wieku; a przede wszystkim są "onlajn" i dysponują Siecią, misternie utkaną na tyłach domu przez zaprzyjaźnionego pająka krzyżaka ;) To właśnie dzięki niej możliwy jest stały, nieprzerwany napływ formularzy, spośród których ma zostać wyłoniony ostateczny zwycięzca.


Piszą zatem zarówno zwierzęta bardzo egzotyczne, zamieszkujące odległe krainy, jak i te "swojskie", znane czytelnikowi z widzenia, w których pozornie nic już nie zaskakuje - a jednak każde z nich ma w zanadrzu jakąś cechę, która wyróżnia je spośród całego zwierzyńca i stanowi dobry powód, by nagrodzić jej posiadacza przewidzianym przez organizatorów tortem.

Dodatkowo każdy uczestnik ma swój własny, niepowtarzalny styl, operuje charakterystycznym slangiem i powiedzonkami. Jedni są wyluzowani i swobodni, a inni silą się na bardzo oficjalne, formalne zwroty. Niektórzy podpisują się pod zgłoszeniem odciskiem własnej łapy czy kopyta, a chiński grzywacz próbuje zaskarbić sobie sympatię jurorów, wysyłając im własną poezję ;)


Dla Bąbla oczywiście największą atrakcją książeczki na tym etapie okazały się ilustracje, ale już nieco starszy czytelnik dowie się mnóstwa interesujących rzeczy odnośnie jeża, łuskowca, dziobaka czy też pospolitego żuka gnojowego, mrówki albo krowy.   


Mnie osobiście najbardziej urzekł chyba list jętki oraz przemycone w nim motto "Carpe diem!", które przez mrówkojada zostało oczywiście w mgnieniu oka zupełnie przeinaczone i przemianowane na "Capricciosa!" ;) 

Jest tu zresztą zdecydowanie więcej takich "kwiatków", zabawnych przejęzyczeń, żonglerki słowem i jego znaczeniem - a filozoficzne dysputy pary głównych bohaterów niejednokrotnie sprawiły, że Mąż zerkał na mnie jak na osobę niespełna rozumu, ponieważ nie byłam w stanie powstrzymać się w trakcie lektury od radosnego "wyszczerzu" od ucha do ucha, tudzież obłąkańczego chichotu ;)


"Dziwne zwierzęta" to książka z gatunku tych, o których chciałoby się powiedzieć zdecydowanie więcej - i to w samych superlatywach - ale po prostu, najzwyczajniej w  świecie...brakuje słów! 

Są tu i niesamowite postaci, z którymi można się z łatwością utożsamić, i wysokich lotów humor oraz ciekawy koncept, i niewątpliwe walory edukacyjne, i wieńczące całą fabułę przesłanie. Serdecznie zachęcam do tego, żeby samodzielnie je odkryć - a być może również odnaleźć w sobie jakieś cechy, które uczynią nas największym "oryginałem" :)


"Dziwne zwierzęta"
tekst: Lotta Olsson
ilustracje: Maria Nilsson Thore
Wydawnictwo Zakamarki
rok wydania: 2012
stron: 108

piątek, 19 lutego 2016

Nieudane adopcje.

Temat dla jednych kontrowersyjny, dla drugich bolesny, a jeszcze inni wzruszą tylko lekceważąco ramionami i skwitują go krótkim "to było przecież do przewidzenia".  

Kiedy nasze adoptowane dziecko ma kilka miesięcy czy lat, nikt z nas z pewnością się nad tą kwestią nie zastanawia, nie rozważa jej, nie traktuje jako prawdopodobnej wersji przyszłych wydarzeń. Możemy też oburzać się, bo przecież dziecko to nie rzecz, nie przedmiot, nie produkt ze sklepowej półki, który można "zwrócić" w dowolnym, wygodnym dla nas momencie - kiedy okaże się, że nie spełnił jednak naszych oczekiwań...

A jednak statystyki podają, że co roku do polskich sądów trafia około 100 wniosków o rozwiązanie przysposobienia, z czego 20-25 przypadków kończy się jego faktycznym unieważnieniem. 

Nie udało mi się niestety dotrzeć do najbardziej aktualnych danych, ale w latach 1999-2000 sytuacja ta prezentowała się następująco:

E. Holewińska-Łapińska, Rozwiązanie stosunku przysposobienia, Instytut Wymiaru Sprawiedliwości, Warszawa 2002

JAK TO WYGLĄDA W ŚWIETLE PRAWA?

Według art. 125 Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego "z ważnych powodów zarówno przysposobiony, jak i przysposabiający mogą żądać rozwiązania stosunku przysposobienia przez sąd. Rozwiązanie stosunku przysposobienia nie jest dopuszczalne, jeżeli wskutek niego miałoby ucierpieć dobro małoletniego dziecka."

Wspomniane "ważne powody" nie zostają wprawdzie przez ustawodawcę  sprecyzowane, jednak najczęściej wymienia się wśród nich:

1) konieczność usunięcia przeszkody do zawarcia małżeństwa przez strony stosunku przysposobienia;
2)   okoliczność, że dziecko przysposobione wychowuje się w rzeczywistości u rodziców naturalnych w warunkach normalnej z nimi więzi;
3) potrzebę umożliwienia powrotu dziecka do rodziny naturalnej, gdy usprawiedliwiają to stosunki uczuciowe rodziców naturalnych względem przysposobionego oraz nie powstała jeszcze między przysposobionym a przysposabiającym tak silna więź rodzinna, że stanowiłaby stanowcze przeciwwskazanie rozwiązania przysposobienia; 
4)  odnalezienie się rodziców naturalnych, którzy w dacie orzekania o przysposobieniu bądź nie byli znani, bądź nie było wiadomo, czy żyją i gdzie przebywają;
5)   w szczególnych okolicznościach - rozwód rodziców adopcyjnych.

PRZYKŁADY "Z ŻYCIA WZIĘTE"

O rozwiązaniu adopcji dwójki rodzeństwa pisała swego czasu między innymi autorka TEGO BLOGA - i muszę przyznać, że była to lektura, która niejednokrotnie spędzała nam sen z powiek, zanim zdecydowaliśmy się po raz pierwszy przekroczyć progi ośrodka adopcyjnego. 

Dzieci dotknięte zaawansowanym FAS i RAD przez całe lata notorycznie kradły, kłamały, utrzymywały ze sobą stosunki kazirodcze i robiły całe mnóstwo innych rzeczy, które wręcz trudno sobie wyobrazić - aż w końcu ich mama nie wytrzymała psychicznie ciągłej presji, batalii i heroicznej walki o swoją rodzinę i zdecydowała się podjąć ten najbardziej drastyczny, ostateczny krok...

Jak sama pisze, adopcja okazała się dla niej istną "drogą przez piekło" - i dokładnie tak to odbierałam, kiedy czytaliśmy z Mężem poszczególne posty...

***

I jeszcze przykład filmowy - wprawdzie zza oceanu, lecz z polskimi dziećmi w rolach głównych. Z pewnością większość rodziców adopcyjnych kojarzy tę dokumentalną trylogię - historię pięciorga rodzeństwa z okolic Szklarskiej Poręby, które zostało zaadoptowane przez młode amerykańskie małżeństwo. 

W pierwszej części dokumentu pt. "Tata, I love you" wszystko wydaje się jak z bajki - maluchy odnajdują nowy dom i wyjeżdżają z rodzicami do USA, gdzie rzekomo czeka je lepsza, świetlana przyszłość. Niestety, już w kolejnych odcinkach ("Dom nad Missisipi" i "Obietnica dzieciństwa") okazuje się, że nic nie jest tak, jak być powinno. Dzieci po raz kolejny trafiają do różnych rozsianych po całych Stanach placówek, zostają rozdzielone i pozostawione samym sobie, kiedy ich adopcyjna mama - Rita - zachodzi w ciążę, a wychowanie całej piątki okazuje się dla państwa Jurotichów ciężarem zbyt trudnym do udźwignięcia.

"Tata, I love you" (1999)

"Obietnica dzieciństwa" (2013)

***

Można powiedzieć, że często podobne scenariusze pisze życie również dla rodzin biologicznych - ich członkowie waśnią się ze sobą, zrywają wszelkie relacje, niekiedy nie utrzymują kontaktów całymi latami albo widują się jedynie podczas kolejnych rozpraw sądowych...Mimo wszystko w przypadku adopcji jest to z reguły bardziej złożone i...hmmm...definitywne - i niemal zawsze zostanie ocenione przez osoby postronne jako "wina złych genów" lub "niezdolność obdarzenia cudzego dziecka prawdziwą miłością".

Chyba każdy z nas wolałby, by takie sytuacje w ogóle nie miały miejsca. Myślę, że rozwiązanie adopcji to ogromna trauma zarówno dla dziecka, jak i dla jego rodziców - a jednak zdarza się i nie ma sensu udawanie, że zjawisko to w ogóle nie istnieje. Zwłaszcza, że tak naprawdę nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak nasze relacje z dzieckiem będą wyglądały za kilka czy też kilkanaście lat - i czy nas samych ten problem nigdy nie dotknie i nie będzie dotyczył...

środa, 17 lutego 2016

"Garbus" Małgorzaty Gintowt - dla małych miłośników motoryzacji.

Macie dziecko, które na widok każdego jeżdżącego wehikułu reaguje dzikim entuzjazmem, warkot pracującego silnika usłyszy nawet z odległości kilku kilometrów, a swoje stałe miejsce w foteliku samochodowym najchętniej zamieniłoby na stanowisko za kierownicą? W takim razie ta książeczka będzie dla Was wprost idealna ! :)


"Garbus" autorstwa Małgorzaty Gintowt to historia niepozornego żółtego autka, które czasy świetności ma już zdecydowanie za sobą. Jego największym marzeniem jest, by być lubianym i należeć do paczki lśniących, nowoczesnych samochodów, które biorą udział w wyścigach, biją rekordy prędkości i lansują się w modnych miejscach. 

Dlatego też za wszelką cenę walczy o sympatię i akceptację czerwonej hondy Elity oraz srebrnego mercedesa Brawurka, którzy jednak nie mają wobec niego szczerych, dobrych intencji - jedynie bawią się jego kosztem, ośmieszają go i obrażają w obecności innych pojazdów.


Pewnego dnia Garbusowi przydarza się mrożący krew w żyłach wypadek, w wyniku którego doznaje uszczerbku nie tylko na karoserii, ale również na...własnej pamięci. Kiedy zostaje znaleziony i naprawiony przez mechanika Leona, wygląda jak prosto z salonu - lecz nie wie, kim jest, skąd pochodzi i nie pamięta absolutnie niczego, co wydarzyło się wcześniej w jego życiu.


Przyjaciele z warsztatu samochodowego - mazda Klekotka i ford Szrotek - nadają mu imię Rajdek na cześć jego nowej, zawrotnej prędkości. Wkrótce potem wieści o nim rozchodzą się po całej okolicy i docierają również do organizatorów Wielkiego Wyścigu Czempionów, w którym Rajdek deklasuje całą konkurencję. Tym razem to dawni prześladowcy zaczynają walczyć o jego względy i pragną ogrzać się choć trochę w blasku jego sławy...


Zakończenia oczywiście nie zdradzę, ale mogę napisać o wrażeniach, jakie towarzyszyły nam podczas czytania :) Przede wszystkim jest to jedna z niewielu książeczek, których Bąbel wysłuchuje faktycznie w całości - od początku do końca - a trzeba wiedzieć, że tekstu ma naprawdę sporo jak na możliwości skupienia uwagi przez półtoraroczne dziecko ;)


Myślę, że dzieje się tak w dużej mierze dzięki występującym w "Garbusie" wyrażeniom dźwiękonaśladowczym, które stwarzają osobie czytającej mnóstwo okazji do odpowiedniego modulowania głosu. Auta trąbią tutaj "tiiit, tiiit !", warczą silnikami "wryyy, wryyy!", spadają z Góry Rozbitków z głośnym "łubudubu!". Pokrzykują też "hurrra!" i "juhuuu!" oraz śpiewają "ole,ole,ole!" niczym kibice na stadionie, dzięki czemu lektura nigdy nie jest nudna ;)

Również ilustracje Jakuba Haremzy - bardzo wyraziste i wprost bajecznie kolorowe - niesamowicie przykuwały uwagę Bąbla i sprawiały, że zaczynał kartkować książeczkę wciąż od nowa. Jego faworytką została ta, na której mechanik Leon uwija się w swoim warsztacie, wykorzystując wszystkie dostępne narzędzia - do tego stopnia, że i skrzyneczka narzędziowa Bąblowego Taty poszła w ruch w pewnym momencie ;)


Ale najistotniejsze jest oczywiście przesłanie tej bardzo mądrej, ciepłej opowieści. Dziecko dowie się z niej, że "prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie" , że trzeba zawsze być sobą i że piękne, wrażliwe wnętrze jest zdecydowanie ważniejsze niż odpowiednio stuningowany wygląd, lśniący lakier czy błyszczące felgi. 

Autorka uświadamia małemu czytelnikowi, że nie powinno dzielić się ludzi na lepszych i gorszych jedynie na podstawie ich cech zewnętrznych - uczy też odróżniać przyjaźń prawdziwą od tej podszytej fałszem, interesownej i obliczonej na dodatkowe korzyści.


"Garbus"
tekst: Małgorzata Gintowt
ilustracje: Jakub Haremza
rok wydania: 2011
stron: 48

wtorek, 16 lutego 2016

Odpieluchowanie bez porażek - czy to w ogóle możliwe?

Dziś zajmę się macierzyństwem - że tak powiem - od...pupy strony :) Długo zastanawialiśmy się z Małżem, jak zabrać się za Bąblowe odpieluchowanie. W poszukiwaniu wsparcia zaglądałam nawet do fachowej literatury, ale szczerze mówiąc niczego bardzo odkrywczego tam nie znalazłam, a większość porad sprowadzała się do trzech zasadniczych punktów:

1. nic na siłę;
2. anielska cierpliwość;
3. dziecko samo zdecyduje, kiedy będzie dla niego najbardziej odpowiedni moment.

Rozważaliśmy też bardzo intensywnie, czy zacząć trening od nocnika, czy też pominąć ten etap i przejść od razu do nakładki na sedes. Z jednej strony - nocnik to bardzo fajna rzecz, która w tych czasach może nie tylko zagrać, zaśpiewać, odtrąbić fanfary, ale jeszcze pogratulować maluchowi udanego...hmmm...wydalania ;) A z drugiej - docelowo i tak przecież będziemy dążyć do załatwiania potrzeb w toalecie, więc może lepiej na tym się skupić i zaoszczędzić Młodemu dwukrotnego przeżywania tego samego stresu?

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nakładkę w zestawie z antypoślizgowym podnóżkiem - nic bardzo bajeranckiego, standardowy sprzęt dostępny w każdym supermarkecie czy sklepie z artykułami dla najmłodszych. (Tuż po zakupie Bąbel traktował nakładkę jako niesłychanie dizajnerskie nakrycie głowy albo robił "a ku-ku", wyglądając przez znajdujący się w niej otwór ;) )


Wprawdzie zima nie jest najlepszą porą roku, by zaczynać wdrażanie tego typu zmian (czytaj: dziecko ma na sobie więcej warstw ubrań i nie za bardzo może pobiegać od czasu do czasu z zupełnie gołą pupą ;) ) - ale pierwsze nieśmiałe próby i podchody mamy już za sobą, póki co nie uwieńczone żadnym spektakularnym sukcesem. 

Jak to u nas w tej chwili wygląda? 

Młody bardzo chętnie towarzyszy mi podczas wypraw do toalety (tak było zresztą od momentu,  w którym zaczął stawiać swoje pierwsze samodzielne kroki). Równie chętnie podnosi klapę sedesu, naciska na spłuczkę, zajmuje miejsce na "tronie" i powtarza  "siii-siii-siii" . Niestety, robi to tylko w pełnym przyodziewku, ponieważ kiedy próbuję zdjąć mu rajstopki i pieluszkę - ucieka, aż się za nim kurzy...

Wcale nie oznacza to, że swoje potrzeby załatwia byle jak i byle gdzie. Już jakiś czas temu upodobał sobie plastikowy,  ogrodowy domek, rozstawiony w naszym salonie i stanowiący jego ulubione centrum dowodzenia. Zamyka się w nim w takich sytuacjach na cztery spusty, by nikt mu nie przeszkadzał - a po wszystkim wychodzi i sygnalizuje, że w jego pieluszce znajduje się bardzo niebezpieczna broń biologiczna, której trzeba się natychmiast pozbyć ;)

***

A jak to jest (lub było) z Waszymi pociechami ?
Macie odpieluchowanie już za sobą, jesteście w trakcie czy też wszystko jeszcze przed Wami?

 A może jakieś bardziej doświadczone Mamy zechcą podzielić się tutaj 
własnymi patentami na to, by cały proces przebiegł w miarę bezboleśnie i "bez przemocy"? ;)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Czego jeszcze o mnie nie wiecie ?

Zaintrygował Was tytuł? Od razu wyjaśniam, że nie będzie tu żadnych bardzo intymnych, osobistych wyznań ;) Będą za to odpowiedzi na pytania, które zadała mi Mama Tygryska w ramach zabawy Liebster Blog Award :)



1. Pierwsza strona, na którą zaglądasz po włączeniu Internetu. 

Chyba nikogo nie zdziwi jeśli napiszę, że mój blog i poczta na gmailu.

2.  Post, którego pisanie sprawiło Ci najwięcej przyjemności.

Te najprzyjemniejsze pochodziły z poprzedniego bloga, dotyczyły TEGO telefonu, pojawienia się Bąbla  w naszym życiu i pierwszego spotkania z Nim. Na tym blogu natomiast bardzo miło pisało mi się o 18 miesiącach Synka, bo wszystkie wspomnienia odżyły we mnie na nowo :)

3. Trzy dobre rzeczy, które spotkały Cię dzisiaj.

Dopiero wczesny ranek, więc jeszcze zbyt wiele się nie zdarzyło - mogę napisać natomiast o tym,co działo się wczoraj:

1) nareszcie oboje z Bąblem obudziliśmy się bez gorączki;
2) nie musiałam gotować obiadu, bo Małż przywiózł jedzenie z naszej ulubionej restauracji;
3) kiedy Młody poszedł spać, urządziliśmy sobie walentynkowe piżama-party i obejrzeliśmy dobry film. 

4. Fobia/natręctwo/dziwny nawyk – czy któreś dotyczy Ciebie? 

Fobia - podobno ta społeczna ;) Unikam kontaktów z większością ludzi, trzymam się od nich na duży dystans, nie spoufalam. Najlepiej czuję się sama ze sobą, z Mężem, Bąblem i bardzo wąskim, kilkuosobowym gronem znajomych. Taki właśnie odludek ze mnie ;) 

5. Lubisz ludzi, którzy... 

...nie naruszają moich osobistych granic i nie ładują się z buciorami w nasze życie oraz prywatne sprawy, w które sami nie chcemy ich wtajemniczyć;

...nie udają kogoś, kim w rzeczywistości nie są;

...mają w życiu jakieś pasje, cele i zainteresowania, a nie tylko wiodą jałową egzystencję "z dnia na dzień".  

6. Zabawne wspomnienie z dzieciństwa.

Od dziecka mieszkałam na wsi i często bawiłam się z innymi dzieciakami w stogach siana. Kiedy miałam jakieś 8 lat, zdarzyło mi się w takim stogu zasnąć - i spałam sobie smacznie przez jakiś czas, zupełnie nieświadoma faktu, że wokół trwają bardzo intensywne poszukiwania i że rodzice są już bliscy wezwania policji. 

Oczywiście wtedy nikomu z dorosłych nie było do śmiechu, ale teraz jest to jedna z ulubionych anegdotek, do której wraca się - ku mojemu utrapieniu - na każdej rodzinnej imprezie ;)  

7. Jak wygląda Twój breloczek do kluczy? 

Aktualnie mam breloczek z McDonald's - taki z serduszkiem i napisem 'McHappy Day' ;) 

8. Jeden sposób, który usprawnia/ułatwia organizację domowego życia.

Dzielenie się obowiązkami z Mężem, by każde z nas miało swój obszar działań i żeby wszystko nie spoczywało tylko na mojej głowie :) 

9. Gdybyś mogła odbyć podróż w czasie, gdzie chciałabyś trafić i dlaczego?

Przyznaję bez bicia, że czasami chciałabym (tylko na chwilę) wrócić do czasów, zanim zostałam mamą - i poczuć dawny luz, pełną swobodę, spontan i adrenalinę tamtego życia.

10.Gdybyś mogła wybrać sobie talent, co by to było? 

Oczywiście chciałabym być wszechstronnie utalentowana, w każdej dziedzinie  - ale gdybym miała wybrać jedną, to byłabym wybitnie uzdolnioną pisarką, której powieści rozchodziłyby się w wielomilionowych nakładach ;)

11.Ulubiony serial. *

Rzadko oglądam telewizję i żadnego serialu jakoś specjalnie nie śledzę. Zdecydowanie wolę filmy - a najbardziej te oglądane na dużym ekranie. 

***

Zgodnie z zasadami teraz to ja powinnam kogoś nominować i zadać swój zestaw pytań - ale jak zwykle pójdę trochę pod prąd, bo wszystkie z Was chyba już w tej zabawie brały udział ;)

Mam tylko jedno pytanie do każdego, kto zechce na nie odpowiedzieć - i można zrobić to w komentarzu do tego posta:

Z KIM Z BLOGOSFERY CHCIAŁ(A)BYŚ SPOTKAĆ SIĘ  NA ŻYWO, 
POROZMAWIAĆ I PÓJŚĆ NA KAWĘ ? 

 Piszcie zupełnie szczerze - nie obrażę się wcale, jeśli to nie mnie wymienicie ;)))

sobota, 13 lutego 2016

Kocham Cię, ale czasami strasznie Cię nie lubię ;)

Walentynki w toku, część z Was z pewnością utonęła już w morzu pluszu, czekoladek, czerwonych róż i serduszek. U nas w tym roku rodzinna terapia antybiotykowa raczej nie sprzyja jakimkolwiek romantycznym uniesieniom - dlatego nie będzie tu ani o idealnych prezentach, ani o najbardziej nastrojowych miejscach, ani o niesztampowych pomysłach na organizację randki...

Dziś napiszę trochę przekornie - o wszystkich najbardziej denerwujących cechach i nawykach mojego kochanego Małża, które czasami każą mi zastanawiać się poważnie nad złożeniem papierów rozwodowych ;)

***

#1 ZAWSZE MAM NA WSZYSTKO CZAS - nawet kiedy ja z dzieckiem stoimy już przy drzwiach, ubrani w grube kurty i zimowe obuwie, od kilkunastu minut gotowi do wyjścia - on nadal kursuje po mieszkaniu w samych bokserkach, szuka zaginionych skarpetek/paska/kluczyków od samochodu - i jeszcze patrzy na mnie krzywo, kiedy ośmielę się go popędzać;

#2 ZE MNĄ JAK Z DZIECKIEM - niestety tak. Często muszę przypominać mu chociażby o... konieczności skorzystania z toalety przed opuszczeniem mieszkania ;) Bo jeśli ja nie przypomnę, to on z pewnością też nie będzie pamiętał - i tuż po dotarciu na miejsce zaczniemy biegać gorączkowo po całym mieście w poszukiwaniu publicznego szaletu ;)

#3 NO TO TERAZ CI WYLICZĘ - że spędziłaś przed komputerem o jakiś kwadrans za długo - bo już 15 minut temu miałaś wyjść z gabinetu i zmienić mnie przy Młodym; a wczoraj przekroczyłaś limit na zakupy o całych 30 złotych - miałaś kupić tylko bułki i mleko, a wróciłaś do domu z nowym błyszczykiem, książką i zabawką dla Bąbla;

#4 ZOBACZYMY, CZAS POKAŻE, WYJDZIE W PRANIU -  dla mnie, osoby wiecznie coś planującej i biegającej zawsze z organizerem pod pachą, są to chyba najbardziej znienawidzone teksty, które zdarza mi się z ust M. usłyszeć. Niestety, on nie jest w stanie zaplanować niczego nawet dzień do przodu - moje poczynione wcześniej ustalenia potrafi za to bardzo skutecznie pokrzyżować ;)

#5 TAKĄ JUŻ MAM WYBIÓRCZĄ PERCEPCJĘ - słyszę tylko to, co chcę usłyszeć; widzę to, co mam ochotę zobaczyć; nie zauważam tłustych śladów dziecięcych łapek na lustrze, warstwy kurzu na sprzęcie stereo ani śmiecia na dywanie tak ogromnego, że mógłbym się o niego zabić - a już na pewno do głowy mi nie przyjdzie, by wziąć się za jego sprzątnięcie ;) 

***

Żeby nie było, Małż ma też wiele najróżniejszych zalet - ale nie będę go tu zbyt mocno wychwalać, bo jeszcze kiedyś zajrzy na bloga i popadnie w samozachwyt ;) 

A jak to jest u Was? Co najbardziej denerwuje Was w Waszych mężach/partnerach?
A może macie u swojego boku Pana Idealnego, w którym już nic ulepszać nie trzeba? ;)

Czekoladki od moich dwóch ukochanych Mężczyzn - jak widać bardzo dbają o to, by w bioderka poszło ;)

piątek, 12 lutego 2016

"Matylda" Roalda Dahla : książka pełna antywzorców - i tym bardziej godna polecenia !

To już klasyk. Chyba niewiele jest osób, które przynajmniej nie słyszałyby o książce Roalda Dahla albo nie widziały jej popularnej, gwiazdorsko obsadzonej ekranizacji. I ja czytałam "Matyldę" już wcześniej, bodajże na etapie podstawówki - natomiast kilka dni temu miałam okazję wrócić do niej z wielkim sentymentem i zapoznać się z wydaniem zupełnie świeżym, jeszcze cieplutkim i pachnącym drukarską farbą, zaproponowanym mi przez Wydawnictwo Znak Emotikon.


Muszę przyznać, że po latach odebrałam powieść pana Dahla  zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Niegdyś zaśmiewałam się z dowcipnych dialogów, ciętych ripost i sprytnych pomysłów małej Matyldy, która potrafiła dopiec do żywego zarówno swoim niereformowalnym rodzicom, jak i pastwiącej się nad uczniami, okrutnej dyrektorce. Dziś dawna sympatia do pięcioletniej, wybitnie uzdolnionej bohaterki odżyła we mnie na nowo ze zdwojoną siłą, lecz mimo to zdominowana została przez uczucia całkiem inne, które określiłabym jako emocje bardzo "ciężkiego kalibru". 

Dlaczego? Ponieważ jest to książka, która pod warstwą dobrego humoru, śmiesznych sytuacji i komicznych gagów kryje w sobie  jeszcze drugie, znacznie mniej optymistyczne dno - i pełna jest rodzicielskich i pedagogicznych antywzorców.

Mamy tu rodziców, którzy całe popołudnia spędzają przed telewizorem, podają na obiad wyłącznie gotowe dania z mrożonki, kartki dziecięcych książek drą na strzępy w ataku dzikiej furii i zdają się zupełnie nie dostrzegać swoich pociech, nie interesować się ich problemami,  osiągnięciami oraz tym, co się aktualnie z nimi dzieje.


Matka Matyldy to próżna, zapatrzona w siebie kobieta, uzależniona od seriali i gry w bingo, która uwagi nauczycielki odnośnie geniuszu własnej córki kwituje słowami: "Dla pani liczy się wiedza. Dla mnie - czy się włos nie przerzedza." Natomiast tato - diler samochodowy, któremu do uczciwości i krystalicznego charakteru wiele brakuje, a w dodatku wdaje się w interesy z jakimś szemranym, niebezpiecznym towarzystwem - na Matyldę zwraca uwagę wyłącznie wtedy, kiedy chce obrzucić ją epitetami i rozkazać, by "zamknęła wreszcie tę rozregulowaną gadaczkę!"


Jeśli dodać do tego dyrektorkę szkoły - potężnie zbudowaną pannę Trunchbull, która wymaga od swoich uczniów bezwzględnego posłuszeństwa, trenuje rzut dziećmi na odległość, a w swoim gabinecie posiada tajemniczą szafkę tortur zwaną "Puszką", w której zamyka wybranych przez siebie osobników - to pojawia się już cała plejada dorosłych, wobec których Matylda odczuwa przemożne pragnienie srogiej zemsty. Jedynymi, którzy zdają się rozumieć jej małe, pięcioletnie potrzeby i głód wiedzy - są pani Phelsp z miejscowej biblioteki oraz wychowawczyni najmłodszej klasy,panna Honey.

Nie mogę pozostawić bez choćby krótkiej wzmianki ilustracji Quentina Blake'a, które tylko pozornie są niedopracowane i wyglądają, jakby tworzone były w wolnej chwili oraz "od niechcenia" - jednak jeśli przyjrzeć się bliżej, widać w nich dbałość o każdy szczegół. Poza tym taka chyba miała być ich rola, by nie przyćmiewały w żaden sposób tekstu - bo to właśnie treść jest tu najistotniejsza, najbardziej skłaniająca do refleksji i dająca do myślenia.


Oczywiście nie jest to propozycja, którą przedstawię Bąblowi już teraz ;) Generalnie wydaje mi się, że szczególnie wrażliwym dzieciom powinna być dozowana bardzo rozsądnie i pod czujnym rodzicielskim okiem - niektóre opisy są bowiem dość brutalne i wymagają dodatkowych wyjaśnień, bo inaczej mogą zniechęcić małego czytelnika do dalszej edukacji ;)

Ostatecznie myślę jednak, że dzieci będą postrzegały wszystkie opisane tam wydarzenia raczej przez pryzmat humoru, a poznawanie historii Matyldy okaże się dla nich po prostu śmieszną, pasjonującą przygodą. My natomiast - jako rodzice, wychowawcy i nauczyciele - zdecydowanie powinniśmy sięgać po tę powieść dość często, by co jakiś czas przypominać sobie, jakimi dorosłymi ludźmi (toksycznymi kreaturami) na pewno nie chcemy być w stosunku do naszych uczniów i dzieci.
"Matylda"
teskt: Roald Dahl
ilustracje: Quentin Blake
Wydawnictwo Znak Emotikon
rok wydania: 2016
stron: 320
do kupienia: TUTAJ
 

czwartek, 11 lutego 2016

Kiedy choruje dziecko...

Bąbel budzi się w środku nocy jakiś nieswój i "niewyraźny". Wzywa mnie do siebie nie jak zwykle - głośnym nawoływaniem "MAMAAA" - tylko ni to szlochem, ni to jękiem, ni to krzykiem, na dźwięk którego od razu można wywnioskować, że coś jest nie tak...

Kiedy podchodzę do jego łóżeczka, mam już pewność. Czerwone plamy na policzkach, zaszklone oczy i zielone gluty zwisające z małego noska jak stalaktyty ze stropu jaskini - a do tego oddycha niczym miech kowalski , który czasy świetności ma już dawno za sobą. 

Świszczy i charczy, trzeszczy i rzęzi - i choć termometr wskazuje na razie zaledwie niewielki stan podgorączkowy to już wiem, że nie ma na co czekać : z samego rana pakujemy manatki i umawiamy wizytę u naszego pediatry.

***

Tak było niespełna 2 tygodnie temu - i od tamtej pory w sumie niewiele się zmieniło. Już niby szło ku lepszemu. Już niby zwalczyliśmy wszystkie najpaskudniejsze objawy i po wizycie kontrolnej z zalecenia naszej pani doktor odstawiliśmy inhalacje oraz większość leków...

A dziś - powtórka z rozrywki: temperatura 38 stopni, znajome świsty w klatce piersiowej, kolejna pielgrzymka do lekarskiego gabinetu i wreszcie decyzja o podaniu antybiotyku, traktowanego przez nas jako ostateczność i zło konieczne.

To w sumie tylko zwyczajna, prozaiczna infekcja, a jednak niesamowicie uciążliwa - naszą dotychczasową rodzinną rutynę szlag trafił, a wszystkie plany wywróciły się na lewą stronę jak dwie puste kieszenie, kiedy bezskutecznie poszukujemy w nich drobnych na parking...

Chciałam mieć jakieś urozmaicenie? 
Jakieś dodatkowe "atrakcje" w swoich codziennych, macierzyńskich zmaganiach? 
No to sobie wyprosiłam ! :///

Czeka nas już trzeci tydzień w zamknięciu, w niemal całkowitej izolacji od świata. Kiedy wreszcie będziemy mogli wyjść chociażby na krótki, 15-minutowy spacerek - poczuję się chyba jak kryminalista, który po wieloletniej odsiadce opuszcza  zakład karny o zaostrzonym rygorze (jeśli w ogóle dotrwam szczęśliwie do tego momentu i nie wykończy mnie ani ten paskudny wirus, którym też się zaraziłam - ani coraz bardziej odczuwalne i wszechogarniające uczucie klaustrofobii).

I wiecie, o czym teraz myślę najczęściej? 

Że o Bąblu i jego jak najszybszym powrocie do zdrowia - to oczywiste. Ale w głowie mam też wszystkie dzieci i mamy, które w szpitalach spędzają całe długie miesiące, a nawet lata - i walczą nie tylko z chorobą, ale również z brakiem życzliwości personelu medycznego, piętrzącymi się przed nimi barierami biurokratycznymi i okropnymi warunkami sanitarnymi, które nadal w wielu tego typu przybytkach są na porządku dziennym...

I mimo wszystko czuję wielką ulgę, że jesteśmy we WŁASNYM mieszkaniu, śpimy na SWOICH łóżkach i jemy to,co SAMI sobie przygotujemy... 

foto: www.huffingtonpost.ca

Dużo zdrówka Wam życzę w ten paskudny, zawirusowany czas :*