czwartek, 29 grudnia 2016

Sylwester 2016/2017 - czyli urodowy niezbędnik matki imprezowej.

Mijający rok 2016 przyniósł nam sporo pozytywnych zmian. Wypada więc godnie go pożegnać - natomiast następujący po nim 2017 powitać z wielką pompą i wszelkimi honorami, by okazał się jeszcze bardziej przychylny i łaskawy :) W związku z tym postanowiłam zrobić się na przysłowiowe "bóstwo" - więc dzisiaj słów kilka na temat mojego imprezowego, sylwestrowego niezbędnika.

SYLWESTROWY MAKIJAŻ JAK OD WIZAŻYSTKI

W tym roku zdecydowałam się na pewien bardzo efektowny, międzynarodowy duet. Jako bazę dla mojego makijażu wybrałam kosmetyki polskiej marki Felicea, natomiast dla nadania mu bardziej kobiecego, wyrazistego i wieczorowego charakteru sięgnęłam również po azjatycki zestaw Missha Signature.



Wszystkie kosmetyki wytworzone zostały wyłącznie z naturalnych składników i mineralnych pigmentów, bez zastosowania parabenów czy jakichkolwiek innych "sztuczności". Co ważne - ich naturalność absolutnie nie wyklucza trwałości wykonanego makijażu ! Prasowany puder i krem BB bardzo skutecznie kryją wszelkie niedoskonałości. Biały rozświetlający cień w kredce idealnie trzyma się na powiekach i nie "roluje się" w brzydkie, nieestetyczne wałeczki. Intensywnie czerwona szminka i towarzyszący jej błyszczyk pozostają na ustach naprawdę długo - więc nie muszę obawiać się, że cały makijaż spłynie ze mnie już po pierwszej godzinie szalonej sylwestrowej imprezy.

 
MANICURE HYBRYDOWY OD MARKI NEESS

Możecie mi wierzyć lub nie, ale moje paznokcie znajdują się z reguły w niesamowicie opłakanym stanie. Paskudny nawyk ich obgryzania i wydzierania skórek towarzyszy mi praktycznie od wczesnego dzieciństwa - a ze względu na mój wybitnie nerwowy i typowo choleryczny charakter bardzo trudno jest mi z tym walczyć i doprowadzić swoje dłonie do pożądanego wyglądu.


W tym roku świetnie się złożyło - ponieważ akurat tuż przed Sylwestrem przyszła mi z pomocą marka Neess, posiadająca w swojej ofercie bogatą gamę lakierów i akcesoriów do wykonywania manicure hybrydowego. Poza wszelkimi potrzebnymi produktami zestaw zawiera też lampę LED do utwardzania poszczególnych warstw i bardzo przejrzystą instrukcję, dzięki której samodzielne wykonanie manicure okazało się naprawdę dziecinnie proste.



Trzeba przyznać, że z kolorami lakierów trafiłam wręcz idealnie. W paczce znalazł się mój ulubiony zgaszony fiolet określany przez producenta jako Pole Lawendy - oraz intensywny Czerwony i Wściekły, komponujący się perfekcyjnie z większością świątecznych stylizacji, a nawet z kolorystyką naszej tegorocznej choinki ;)


Wykonanie takiego manicure wymaga wprawdzie nieco więcej "zabawy" i czasu, niż standardowe pociągnięcie płytki paznokciowej zwykłą emalią - ale i efekt jest zdecydowanie trwalszy i nie towarzyszą mu ciągłe obawy o to, czy lakier nie odpryśnie przypadkiem podczas zmywania naczyń lub jakiejś innej czynności charakterystycznej dla "drobiu domowego" ;)

LAMINOWANIE WŁOSÓW ŻELATYNĄ 

Ten domowy zabieg - pomimo pewnych wcześniejszych obaw i oporów - towarzyszy mi regularnie już od kilku miesięcy. Więcej na jego temat możecie przeczytać na blogach popularnych "włosomaniaczek" - natomiast ja napiszę tylko w wielkim skrócie, że należy wykonywać go ściśle według zawartych tam instrukcji i nie częściej niż raz na 2 tygodnie (aby zmniejszyć ryzyko przeproteinowania i nie zafundować swoim włosom efektu zupełnie odwrotnego, niż zamierzony).


Rozpuszczoną i lekko przestudzoną żelatynę mieszamy zawsze z odrobiną odżywki albo maski - koniecznie zawierającej olejki, ponieważ akurat z tymi żelatyna bardzo się "lubi". W moim przypadku jest to maska z olejkiem kokosowym, kolagenem i keratyną od GlySkinCare - która nawet sama w sobie bardzo dobrze wpływa na kondycję mojej fryzury, nadaje jej niesamowity połysk i miękkość i wyraźnie nawilża nawet dość mocno przesuszone końcówki. W połączeniu z żelatyną natomiast tworzy na powierzchni włosów faktycznie coś w rodzaju "laminatu" - bardzo widocznie je wygładzając i zmniejszając ich porowatość.


ELEGANCKA (I WYGODNA) SYLWESTROWA KREACJA

Z kilkoma moimi wcześniejszymi kreacjami sylwestrowymi wiążą się naprawdę dantejskie sceny i iście traumatyczne przeżycia ;) Dlatego na ten moment z całą pewnością nie zdecydowałabym się na niesamowicie rozłożyste suknie na ogromnym drucianym kole - ani też na bardzo krótkie i obcisłe "bandażowe" kiecki, które mają tendencję do podwijania się lub pękania na szwach akurat w najmniej stosownym ku temu momencie ;) W sukience sylwestrowej mam nie tylko dobrze wyglądać - ale przede wszystkim czuć się w 100% pewnie i komfortowo.

 

W tym roku poszłam zdecydowanie w klasykę - i wybrałam delikatną ołówkową midi ze zwiewną, asymetryczną falbaną przy dekolcie. Opadający luźno materiał można potraktować też jako imitację rękawów - tak jak robi to modelka na podlinkowanej przeze mnie stronie - jednak ja wolę mieć ramiona i ręce w całości odkryte, bo w ten sposób czuję się zdecydowanie swobodniej w szalonych pląsach po parkiecie ;)


sukienka - e-margeritka.pl
pasek/ kopertówka - Atmosphere
biżuteria - H&M
szpilki - CCC 

***

Korzystając z okazji, życzę Wam wszystkim udanej inauguracji Nowego 2017 Roku -
żebyście wkroczyły w niego w świetnych nastrojach, zmotywowane
i z akumulatorami naładowanymi na kolejnych 12 miesięcy :)

wtorek, 27 grudnia 2016

Jak zbudować więź z adoptowanym dzieckiem?

Ktoś mógłby odpowiedzieć na tytułowe pytanie: "dokładnie tak samo, jak z dzieckiem biologicznym". W pewnym sensie miałby rację - jednak nawet w przypadku bardzo małego Adoptusia może być to proces nieco bardziej żmudny, długotrwały i wymagający od nas jeszcze większego zaangażowania, niż w przypadku dziecka biologicznego.

Musimy przecież pamiętać o tym, że nasz adoptowany maluszek ma już swoją wcześniejszą historię i pewien bagaż życiowych doświadczeń. Najprawdopodobniej zdążył już nawiązać pewne relacje z ludźmi, którzy zajmowali się nim wcześniej, zanim trafił do naszej rodziny - i niestety nie zawsze były to relacje oparte na pozytywnych emocjach oraz pozwalające stworzyć dziecku najbardziej optymalny, bezpieczny styl przywiązania do opiekunów...
  
Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o kilku bardzo prostych i oczywistych wskazówkach, które przekazały nam na etapie warsztatów panie z naszego ośrodka adopcyjnego. Zanim jednak zacznę rozpisywać je wszystkie na poszczególne punkty musicie pamiętać, że każde dziecko jest wielką  indywidualnością i coś, co przynosi rewelacyjny efekt u jednego maluszka - już u innego może okazać się kompletną klapą i nieporozumieniem...

Po pierwsze - nie staraj się być specjalistą i super-rodzicem za wszelką cenę! 

Rodzice adopcyjni chyba trochę tak mają...Wydaje im się, że muszą być kimś naprawdę wyjątkowym i bliskim ideału, żeby zrekompensować dziecku wszystkie ewentualne zaniedbania i nadużycia, jakich do tej pory doświadczyło. A tymczasem - nadmierne dążenie do perfekcji może przynieść skutek zupełnie odwrotny do zamierzonego. Zbyt intensywne "osaczanie" dziecka swoją miłością i  fundowanie mu za dużej ilości bodźców może doprowadzić najzwyczajniej w świecie do przestymulowania - oraz sytuacji, w której maluszek będzie po prostu zmęczony naszą rodzicielską nadgorliwością. 

W budowaniu więzi naprawdę nie chodzi o "efekt WOW", o jakieś ekstremalne dążenia i wyzwania. Chodzi przede wszystkim o troskę, zabawę, bycie razem i spędzanie ze sobą czasu - tak po prostu, w normalnych codziennych sytuacjach. Chodzi o to, żeby pomóc dziecku przyzwyczaić się i przekonać do zupełnie innego otoczenia i nowej, zaskakującej rzeczywistości - a najlepiej zrobić to właśnie przez wszystkie wspólne (zwyczajne i niewydumane) aktywności. 

zdjęcie: Internet

Po drugie - utrzymuj częsty kontakt wzrokowy.

Wcale nie jest to takie łatwe i bezproblemowe, jakby się mogło wydawać. Nasz Bąbel przez pierwsze trzy miesiące reagował na próby kontaktu wzrokowego totalnym unikaniem i odwracaniem głowy - zdecydowanie większą uwagę skupiając na zabawkach, grzechotkach i gryzakach, niż na towarzyszących im ludziach. 
  
Idąc za radą zaprzyjaźnionej pani psycholog - próbowaliśmy na nim ten wzrokowy kontakt w pewnym sensie "wymusić". Pochylaliśmy się nad dziecięcym łóżeczkiem, zbliżaliśmy swoją twarz maksymalnie do jego twarzy, przysłanialiśmy własne oblicze kontrastowymi kartami - i kiedy choć na chwilę skupiał na nich wzrok, robiliśmy świetnie znane wszystkim rodzicom "a ku-ku". 

Najlepszą okazją do utrzymywania długotrwałego kontaktu wzrokowego okazało się natomiast dla nas karmienie mlekiem modyfikowanym. Wbrew pozorom - nie polega ono wyłącznie na odmierzeniu stosownej ilości proszku, połączeniu go z ciepłą wodą i mechanicznym podaniu niemowlakowi gotowej mieszanki w butelce. W trakcie takiego karmienia można przecież do dziecka czule przemawiać , głaskać je po buźce, przytulać, śpiewać ulubione dziecięce piosenki...A przede wszystkim - nawiązywać ten wspomniany kontakt wzrokowy, który jest niesłychanie istotny dla budowania więzi.

Poza tym, to właśnie głód naszego dziecka jest jedną z podstawowych potrzeb, które jako rodzice powinniśmy zaspokoić - a przecież właśnie odpowiednio szybkie i właściwe reagowanie na te potrzeby stanowi podstawę tworzenia się silnych, prawidłowych i opartych na zaufaniu relacji.

Po trzecie - masuj i dotykaj.

Wydaje mi się, że ten punkt nie wymaga już zbyt rozbudowanego komentarza. Ponieważ małe dziecko poznaje świat przede wszystkim przy pomocy zmysłów - bardzo ważny jest dla niego rodzicielski, troskliwy dotyk. 

Najbardziej rozpowszechnioną techniką masażu jest w przypadku niemowląt masaż Shantalla - natomiast za optymalny moment na jego wykonywanie uznaje się chwilę po wieczornej kąpieli. Zabieg taki nie tylko pozwala maluszkowi na odpowiednie uspokojenie się i wyciszenie przed nadchodzącym snem, lecz również może okazać się pomocny przy problemach z niemowlęcą kolką. 

zdjęcie: Internet

Po czwarte - mów do dziecka, nawet jeżeli jeszcze nie jest w stanie Ci odpowiedzieć. 

Pamiętam doskonale zdumienie na twarzy jednej z sąsiadek - kiedy okazało się, że spacerując z wózkiem wokół naszej wioski, cały czas z Bąblem "rozmawiam".  Opowiadałam mu wtedy praktycznie o wszystkim : że właśnie przechodzimy obok parku i mijamy po drodze bardzo wysokie drzewa; że to co słyszy w tle to ćwierkanie ptaków; że obok przejeżdża traktor i wydaje z siebie głośne "pyr, pyr, pyr..." ;) 

Ja wiem, że ze strony pięciomiesięczniaka nie mogłam jeszcze wówczas liczyć na jakąkolwiek formę dialogu poza gardłowym "a-guuu" - ale mimo wszystko miałam nadzieję, że te nasze rozmowy zaprocentują w przyszłości nie tylko większym zasobem Bąblowego słownictwa, lecz również nieocenionymi korzyściami w sferze emocjonalnej.

Po piąte - daj sobie czas tylko i wyłącznie dla Waszej rodziny.

Wiem doskonale, jak to jest. Przywozicie szkraba z placówki, zaczynacie Waszą wspólną życiową podróż - a pod drzwiami już czają się dziadkowie, którzy bardzo chcą tego nowego członka rodziny zobaczyć, poznać i choć na chwilę zawłaszczyć go tylko dla siebie. 

Jakkolwiek okrutnie i brutalnie by to nie zabrzmiało - na początkowym etapie nie możecie im na to pozwolić! Dziecko potrzebuje przede wszystkim czasu spędzonego z Wami - rodzicami - natomiast cała reszta rodziny może spokojnie poczekać aż do momentu, kiedy będzie już gotowe na spotkania w nieco szerszym, nieznanym sobie gronie. Najpierw pozwólcie mu się nieco "zakorzenić" w nowym otoczeniu i utwierdzić w przekonaniu, że tym razem jest tu na stałe - i że nie jest to tylko kolejny tymczasowy, "przejściowy" dom , który za jakiś czas znów przyjdzie mu opuścić. 

Po szóste - wprowadź rodzinne rytuały i względnie stały, powtarzalny rytm dnia.

Chyba nikogo nie muszę przekonywać, że regularność i rutyna jest dla większości dzieci bardzo wskazaną i pożądaną kwestią. Nawet jeżeli nam - dorosłym - może wydawać się ona nudna i bezcelowa, to dla dziecka stanowi istotny fundament rozwoju i w naprawdę dużym stopniu pomaga radzić sobie z ogromem nowości, jakie przynosi każdy dzień.

Nie chodzi tutaj wcale o to, żeby robić wszystko z przysłowiowym "zegarkiem w ręku" i nie pozwalać sobie na absolutnie żadne odstępstwa od utartego, stałego rytmu - zwłaszcza, że z niektórymi niemowlętami jest to zwyczajnie niemożliwe lub graniczy niemal z cudem ;) A jednak warto mieć pewne powtarzalne schematy, stałe pory posiłków, kąpieli czy spacerów - ponieważ dają one dziecku poczucie bezpieczeństwa i przewidywalność zamiast ciągłej niepewności i wszechobecnego chaosu.

zdjęcie: Internet

Po siódme - nie posyłaj zbyt wcześnie do placówki.  

Dla niektórych rodziców może być to temat dość kontrowersyjny - natomiast dla pracowników naszego ośrodka adopcyjnego była to kwestia raczej oczywista i nie podlegająca żadnej dyskusji. 

Jestem skłonna zgodzić się z nimi, że nie po to adoptujemy dziecko, by już za chwilę przekazać je pod opiekę pań w żłobku czy przedszkolu. Zastanówmy się, czy roczniak bądź dwulatek widzi jakąkolwiek różnicę pomiędzy grupą przedszkolną - a tą, w której przebywał jako wychowanek ośrodka opiekuńczo-wychowawczego? Moim zdaniem - niekoniecznie...

czwartek, 22 grudnia 2016

"I bądźmy wszyscy dziwakami !" - czyli więcej człowieczeństwa w człowieku...

Wyjątkowo paskudnie było tego dnia. Od rana lało, zimno jak diabli i generalnie bardzo mało świątecznie. Może więc i dziwić się nie powinnam, że wszyscy ci ludzie jacyś tacy nieżyczliwi, nieuśmiechnięci, we własnych światach na głucho pozamykani...

Kobieta weszła do busa przed samym Wrocławiem. Taka typowa babunia - starej daty, z chustą na głowie i wielką kraciasta torbą w pomarszczonych dłoniach. "Pewnie na targ jedzie" - pomyślałam, bo akurat przypadał dzień tygodnia, kiedy na Dworcu Świebodzkim  handel pełną gębą się odbywa. 

Może uznacie to za głupie, ale lubię czasami przeprowadzić coś w rodzaju społecznego eksperymentu. Ocenić przez chwilę sytuację z pozycji zewnętrznego obserwatora, wyciągnąć wnioski, własne hipotezy potwierdzić lub obalić. Odczekałam więc bardzo krótką chwilę na reakcję współpasażerów - i tak jak przypuszczałam, w przeładowanym busie żaden z nich nie ustąpił kobiecinie miejsca. Młody chłopak tuż obok nagle zaczął intensywnie wgapiać się w okno (jakby w ogóle dało się coś sensownego tam dojrzeć w panującym o tej porze półmroku). Drugi naciągnął kaptur bluzy jeszcze głębiej na twarz - i symulował, że właśnie ucina sobie krótką drzemkę...

"Proszę usiąść." - wstałam i przepuściłam babcię w wąskim przejściu pomiędzy fotelami. 

"Dziękuję, skarbeńku. Ja niedaleko jadę, tylko dwa przystanki. Za chwilę się z powrotem zamienimy." - uśmiechnęła się i usiadła, stawiając kraciastą torbę obok moich nóg.

Reszta drogi minęła nam w milczeniu. Nie rozmawiałyśmy ze sobą, bo i o czym? Dopiero kiedy wysiadała, jeszcze raz mi podziękowała - a ja gorliwie zapewniłam, że absolutnie nie ma za co. Zamykając za sobą drzwi busa, rzuciła na odchodne : "Dziękuję pięknie, panie kierowco. Do widzenia wszystkim, miłego dnia i wesołych Świąt."

Kierowca milczał jak zaklęty, nikt inny też się nie odezwał. Tylko ja odpowiedziałam jej podobnymi słowami - i cholernie przykro mi się zrobiło, a trochę nawet głupio za tych wszystkich ludzi, w których życzliwości nie starczyło nawet na takie krótkie i grzecznościowe pozdrowienia...

Już po wyjściu kobiety usłyszałam tylko komentarz "Dziwaczka!", rzucony tonem dość szorstkim i pogardliwym. No tak...w tych czasach faktycznie uśmiechnąć się do zupełnie obcego człowieka, zamienić z nim parę słów, zareagować z sympatią na jakiś jego gest - to wszystko zaczyna być tak rzadko spotykane i nietypowe, że aż jako dziwactwo się jawi...

Dlatego też z okazji zbliżających się Świąt nie życzę pięknie ustrojonych mieszkań, bogato zastawionych stołów, wspaniałych prezentów pod choinką. Życzę nam wszystkim, żebyśmy zawsze chcieli i potrafili być takimi "dziwakami"... (I ja to piszę - osoba również w pewnym sensie aspołeczna, której jednak tego typu sytuacje potrafią dać mocno do myślenia...)

Wszystkiego dobrego - i jeszcze więcej człowieczeństwa w człowieku! 


 

  

środa, 21 grudnia 2016

"Mat i świat" - najmądrzejsza książeczka, jaką możesz podarować sobie i swojemu dziecku.

Mat jest bardzo sympatycznym pluszowym misiem o niesłychanie pozytywnym nastawieniu do świata - zupełnie niezależnie od tego, czy podziwia ten świat z perspektywy ekskluzywnego holenderskiego sklepu z zabawkami, czy też z wnętrza foliowego worka na śmieci w najbiedniejszej dzielnicy Kairu. 



Praktycznie zawsze potrafi znaleźć jakieś dobre strony sytuacji, w której aktualnie się znajduje - i w przeciwieństwie do innych zabawek nie wstydzi się mówić zupełnie otwarcie o swoim pochodzeniu z pewnej chińskiej masowej produkcji. Nie czuje się w związku z tym ani trochę gorszy czy zażenowany. Do szczęścia - zdecydowanie bardziej niż drogiej, markowej metki - potrzeba mu jedynie pary małych dziecięcych rączek, które chętnie się nim pobawią i zaopiekują.



Poza tym, nasz bohater jest bardzo wytrwałym i dzielnym podróżnikiem - a w trakcie tych swoich wojaży po świecie przeżywa całe mnóstwo fascynujących przygód...Ale - zdradzę Wam pewien sekret...Książeczka autorstwa Agnieszki Suchowierskiej wcale nie traktuje wyłącznie o misiowych wyprawach i perypetiach. Tak naprawdę są one wszystkie tylko pretekstem, by pokazać czytelnikowi, dokąd zmierza nasz współczesny świat. I dokąd zmierzamy my - konsumenci, dla których kupowanie i otaczanie się pięknymi przedmiotami ma w tych czasach tak duże znaczenie.



To również opowieść o tym, że dla jednych posiadanie pewnych dóbr materialnych jest czymś zupełnie oczywistym, naturalnym i normalnym - natomiast dla innych może być już absolutnie poza ich zasięgiem. Że jakiś przedmiot, który jeden człowiek wyrzuca do śmietnika zupełnie bez sentymentów i lekką ręką - dla drugiego może okazać się bardzo ważny i cenny oraz dawać mnóstwo radości. Że są na świecie miejsca, w których dzieciom nie dane jest doświadczać szczęśliwego i wolnego od trosk dzieciństwa - ponieważ muszą pracować tak samo ciężko jak ich rodzice, by zapewnić całej rodzinie środki do życia...


Moim zdaniem kryje się w tej niepozornej książeczce nie tylko wielka mądrość, którą warto przekazać naszym dzieciom - ale również bardzo wymowna przestroga dla nas samych: tak często nierozsądnych i goniących za pieniędzmi, dorosłych. Obyśmy potrafili w porę przystanąć, zwolnić tempo, zdobyć się na chwilę refleksji. Oby nasz świat nie przypominał jednego wielkiego supermarketu, w którym najważniejszych rzeczy i tak kupić nie sposób. Obyśmy w tym naszym pragnieniu coraz to nowszych i bardziej kosztownych dóbr nie SKONSUMOWALI przy okazji tego, co w nas najważniejsze - radości życia i umiejętności cieszenia się każdym, nawet najmniejszym drobiazgiem... 

tekst: Agnieszka Suchowierska
ilustracje : Tomasz Kaczkowski 
rok wydania: 2015
ilość stron: 64

czwartek, 15 grudnia 2016

Czy hotel biznesowy może być miejscem przyjaznym dzieciom i ich rodzicom?

- Zabukowałem nam pobyt w hotelu biznesowym. - powiedział Małż, a ja prawie zabiłam go wzrokiem.

- Czyś Ty oszalał?! Co może być fajnego i ciekawego dla dwulatka w takim miejscu?! Wolałabym jakiś niewielki pensjonat z ogródkiem i placem zabaw - a nie potężne przeszklone gmaszysko, w którym pewnie nawet nie ma gdzie pobiegać...

Ale rezerwacja już dokonana i opłacona - a zatem przy okazji naszej podróży do Warszawy zatrzymujemy się w hotelu DeSilva w Piasecznie. Tłumaczę sobie, że przecież to tylko jeden weekend - więc jakoś przetrwamy i może nawet Juniorowi uda się nie narobić zbyt wielu szkód ;)


Powiem Wam szczerze, że spodziewałam się po tym miejscu czegoś zupełnie innego. Odkąd tylko pamiętam, tego typu przybytki kojarzyły mi się wyłącznie z korporacjami, bardzo eleganckimi ludźmi sukcesu i ich skórzanym aktówkami, które kosztowały pewnie równowartość kilku moich pensji...

Tymczasem okazało się, że mają w DeSilvie opcję weekendowych obiadów rodzinnych. Mnóstwo dzieci w najróżniejszym wieku - od kilkunastomiesięcznych berbeci po rezolutnych kilkulatków. Mnóstwo pyszności - które w przypadku dziecka są zupełnie za darmo, jeżeli nasza pociecha nie ukończyła jeszcze dziesiątego roku życia. Mnóstwo atrakcji pod okiem doświadczonych animatorów - a w tym świąteczne zabawy z Mikołajem, malowanie buziek, ubieranie choinki, tworzenie łańcuchów i kolorowych styropianowych bombek. Ale po kolei...





Jeżeli chodzi o posiłki, maluszek może wybrać co zechce ze specjalnie przygotowanego bufetu. Do wyboru są wszystkie ulubione (i jednocześnie zdrowo przyrządzone) dziecięce dania - a więc frytki, nuggetsy, mini-burgery, sznycelki, naleśniki czy marchewki w glazurze. 

Moim zdaniem to świetne rozwiązanie - bo w innych restauracjach często zdarzało się nam zamówić jakieś danie z karty, którego Bąbel nie chciał potem nawet wziąć do ust. Tutaj próbował wszystkiego po troszku i sam decydował, co mu najbardziej smakuje. Dodatkowo miał do dyspozycji również dostosowany do swojego wzrostu szwedzki stolik z owocami i słodkościami, przy którym mógł samodzielnie nalać sobie owocowego kompotu (i nalał - do pięciu różnych kubków, bo przecież trzeba jeszcze wziąć coś dla babci i dziadka, którzy zostali w domu ;) )

Kolejnym zaskoczeniem były dla mnie potrawy bezglutenowe dla dzieci z nietolerancją pokarmową. Mało która znana nam restauracja dba tak troskliwie o swoich najmłodszych klientów i dostosowuje menu do ich specjalnych potrzeb. Od personelu dowiedzieliśmy się, że jeżeli wcześniej zgłosi się zapotrzebowanie na jakieś konkretne potrawy w ramach specyficznej dziecięcej diety - to również pojawią się one na stole, żeby żaden maluszek nie opuścił restauracji głodny, nawet pomimo jakichś swoich chorób czy alergii. 




W sali sąsiadującej z restauracją - też same wspaniałości. Ogrom zabawek, klocków i artykułów plastycznych, z których dzieci mogą do woli korzystać pod czujnym okiem Mikołaja oraz jego niesamowicie kolorowej pomocnicy :) Pomimo niewątpliwie wysokiego standardu hotelu nikt z obsługi nie patrzy na małych gości krzywym, nieprzychylnym wzrokiem - nawet jeżeli zdarzy im się zrobić wokół trochę bałaganu, kapnąć na parkiet plakatową farbką albo zarysować podłogę kółkami zbudowanego właśnie wehikułu ;)



Do Mikołaja przechodzi się oczywiście "kominem" - czyli materiałowym tunelem, na końcu którego czeka na każde dziecko miła słodka niespodzianka, pudełeczko kredek i jakiś drobiazg do zawieszenia na domowej choince.  My trafiliśmy akurat na Mikołaja bardzo młodego, energicznego i wysportowanego - więc sam również nie omieszkał tej trasy pokonywać, a ogarnięcie takiej sporej gromadki dzieci nie stanowiło dla niego oraz jego "elfów" żadnego problemu. Razem z nimi ubierał choinkę, dekorował bombki i sklejał długi na kilka metrów łańcuch, natomiast najbardziej oporne maluchy ośmielał do siebie przy pomocy słodkiego, niegroźnego przekupstwa ;)







Na koniec skorzystaliśmy jeszcze z malowania buziek. Kiedy Bąbel zobaczył, że malowany przed nim chłopiec jest pieskiem - to i on koniecznie musiał pieskiem zostać :) Pomocnica Mikołaja na szczęście okazała się osobą faktycznie utalentowaną artystycznie i bardzo profesjonalną - a nie tylko stwarzającą takie pozory. Kilkoma pociągnięciami pędzelka wyczarowała nam ślicznego małego szczeniaczka - jak twierdził Junior, podobno była to rasa husky ;)  Żałuję jedynie, że nie spytałam jej o zestaw farbek do ciała, który ze sobą przyniosła - bo zmyliśmy je potem bez żadnego problemu wacikiem nasączonym wodą, a nasze domowe schodzą niestety raczej opornie i ich usuwanie wymaga najczęściej kilku podejść.



Najfajniejsze w całym wydarzeniu było to, że dzieci mogły krążyć sobie zupełnie swobodnie pomiędzy główną salą restauracyjną, a miasteczkiem animacji - ale nie były pozostawione samym sobie. W wielu lokalach jest wprawdzie jakiś kącik zabaw, gdzie dziecko ma do dyspozycji kilka zabawek czy tablicę i kredę - jednak na tym inwencja restauratorów się kończy. W DeSilvie idą oni o krok dalej i proponują dzieciom naprawdę przemyślane, świetnie zorganizowane zajęcia.  

My jako rodzice natomiast mieliśmy Bąbla ciągle na oku - a jednocześnie mogliśmy zjeść spokojnie obiad i wypić kawę przy restauracyjnym stoliku. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nasze rodzinne wyjście do restauracji nie wyglądało tak, że jedna osoba je w wielkim pośpiechu - a druga ugania się za Młodym po całym lokalu, żeby czegoś nie zdemolował ;) Tutaj Bąbel był tak zaabsorbowany zabawą i wymyślanymi przez animatorów aktywnościami, że nie musieliśmy się martwić, iż hotelowe mienie w jakikolwiek sposób za sprawą naszego dziecka ucierpi :)


Gdybyśmy mieszkali gdzieś w okolicach Piaseczna -  
jestem przekonana, że takie weekendowe obiady połączone z warsztatami 
stałyby się naszym cotygodniowym rodzinnym rytuałem. 

Odbywają się one cyklicznie w każdą niedzielę -
więc mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję w nich uczestniczyć.
Póki co pozostaje nam śledzić fanpage hotelu - i obserwować, jakie atrakcje nas omijają ;)

wtorek, 13 grudnia 2016

Kilka prostych sposobów na wspieranie odporności dziecka i całej rodziny.

Dzisiaj bez charakterystycznych dla mnie, przydługich wstępów. Mamy zimę - dzieci chorują. Niekiedy bywa, że razem z nimi zainfekowana zostaje również cała bliższa i dalsza rodzina. Poniżej sprzedaję kilka naszych sprawdzonych sposobów na budowanie i wspieranie dziecięcej odporności. Oczywiście, żaden z nich nie gwarantuje 100-procentowego powodzenia oraz całkowitej eliminacji przeziębień - ale może sprawić, że będziecie chorować rzadziej, krócej i zdecydowanie mniej "boleśnie".

 1. Codziennie podajemy Bąblowi...drinka.

Ale spokojnie - ten drink nie ma nic wspólnego z alkoholem! Jego składniki to przegotowana woda, naturalny miód prosto z zaprzyjaźnionej pasieki, sok z cytryny i ewentualnie przemycony w tym wszystkim ząbek czosnku. Myślę, że akurat o wyjątkowych właściwościach odżywczych i bakteriobójczych miodu nie trzeba już nikogo przekonywać - od siebie dodam więc tylko tyle, że ponoć poza wszystkimi zastosowaniami leczniczymi wpływa też korzystnie na poprawę apetytu i pracę mózgu (ze względu na zawartość glukozy, stanowiącej paliwo dla szarych komórek).

Miksturę taką przelewam do słoika i pozostawiam przynajmniej na 4 godziny - a potem podaję Młodemu codziennie chociaż pół szklaneczki. Jest to stara, sprawdzona receptura Bąblowego dziadka - więc Junior sam wymyślił dla niej nazwę i mówi o swoim ulubionym napoju "Dziadek z miodem" ;) Równie przyjemna i fajna jak jego picie - jest też oczywiście sama pomoc przy przygotowywaniu i łączeniu wszystkich składników :)




2. Dbamy o odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza w mieszkaniu.

Nasz pediatra od samego początku po stokroć powtarzał nam, że zdecydowanie lepiej jest dziecko trochę wychłodzić, niż przegrzać. Jego słowa potwierdziły się, kiedy Bąbel po którejś wizycie u moich rodziców wrócił od nich do granic upocony, zakatarzony, z ogromnymi wypiekami na twarzy. Po zbadaniu sprawy okazało się, że temperaturę w mieszkaniu  podkręcili aż do 28 stopni (!) - podczas gdy u nas panuje zawsze to optymalne dla dziecka 21.

Poza tym, mamy w pokoju Juniora nawilżacz. Generuje on zupełnie inne powietrze, którym naprawdę przyjemnie się oddycha - a Bąbel nie budzi się w nocy z płaczem, wysuszonym gardłem i przytkanym noskiem. Z drugiej strony - nie polecam też ustawiania go na maksymalne obroty, bo to z kolei skutkuje charakterystyczną rosą pokrywającą przedmioty i wilgotną "mgiełką",  unoszącą się wszędzie wokoło. 

3. Rodzinnie zażywamy tran - my w kapsułkach, a Junior w płynie. 

Tran towarzyszy nam praktycznie od 6. miesiąca życia Bąbla - przy czym zaznaczam, że zawsze trzeba skonsultować jego podawanie z lekarzem i absolutnie nie wolno podawać tranu dziecku, które już przyjmuje witaminę D pod inną postacią (bo wtedy można doprowadzić do jej przedawkowania). 

Muszę przyznać, że jakiś czas temu zdecydowaliśmy się na zmianę naszego tranu. Aktualnie podajemy Bąblowi specyfiki z Domowej Apteczki - ponieważ w niczym nie przypominają one tradycyjnych tranów o oleistej konsystencji i charakterystycznym rybim posmaku, natomiast również są bogatym źródłem kwasów omega-3 i witamin rozpuszczalnych w tłuszczach (A, D oraz E). Więcej informacji o zbawiennym, dobroczynnym wpływie kwasów omega znajdziecie w artykule "Kwasy omega - czym są, rodzaje, właściwości, niedobór", który stanowi pewnego rodzaju kompendium wiedzy na ten temat. 



Nasze mają pyszny smak maliny oraz owoców tropikalnych, a swoim wyglądem i konsystencją przypominają syrop. Kiedyś spróbowałam ich nawet sama w ramach eksperymentu - i faktycznie ani trochę się po nich nie "odbija", a doznania okazały się dla moich kubków smakowych bardzo przyjemne. Widać to zresztą również na zdjęciach po minie Bąbla - ponieważ zawsze podczas ich zażywania towarzyszy mu uśmiech na twarzy, okrzyki "mniam, mniam!" i dokładne oblizywanie łyżeczki aż do momentu, w którym będzie idealnie czysta ;) Prawda jest taka, że żaden z wcześniej podawanych tranów nie spotkał się u niego z aż tak entuzjastyczną reakcją.



Oprócz tego trany z Domowej Apteczki nie zawierają cukru. Jest to dla nas szczególnie ważna cecha, ponieważ nasze dziecko robi się po nim niesamowicie pobudzone, nerwowe i trudne do opanowania - toteż unikamy jakiegokolwiek "dosładzania" jak ognia piekielnego. Odpowiada nam też ich gęstość - nie spływają z łyżeczki, a więc są zdecydowanie łatwiejsze w aplikacji. Istnieje też bardzo niewielkie prawdopodobieństwo rozlania syropku przez Juniora, który aktualnie znajduje się na etapie "Ja SAM!" i nie pozwala komukolwiek wyręczyć się w tej czynności.



Wydaje mi się, że w tych czasach podawanie dziecku tranu jest jeszcze bardziej uzasadnione, niż dawniej. Kiedyś był to raczej wynik tradycji i obiegowych opinii przekazywanych sobie z pokolenia na pokolenie - natomiast w tej chwili zasadność takich działań jest już potwierdzona licznymi badaniami naukowymi.  Wskazują one zresztą nie tylko na jego zbawienne działanie na układ immunologiczny - ale również na mocne kości, pracę mózgu, pamięć i koncentrację, co w przypadku dzieci jest przecież szczególnie istotne dla ich prawidłowego rozwoju.

4. Ubieramy warstwowo i adekwatnie do warunków atmosferycznych.

Tutaj zasada dotycząca zagrożeń płynących z przegrzewania również jak najbardziej obowiązuje. W mieszkaniu ubieramy Młodego w tyle samo warstw, ile mamy na sobie - natomiast podczas spaceru zakładamy mu o jedną dodatkową warstwę więcej. Staramy się, żeby jego ubrania były raczej oddychające i przewiewne -  wykonane z bawełny lub z dodatkiem włókien bambusowych - natomiast wszelkie sztuczności i "plastikowe" domieszki ograniczamy do minimum, żeby uniknąć nadmiernego pocenia.

Z odpowiednim strojem na dwór wiąże się oczywiście potrzeba codziennych spacerów na świeżym powietrzu - ale o tym pisałam już w swoim marcowym poście, więc odsyłam Was tam, bo od tamtej pory nic się w naszym podejściu nie zmieniło :)

5. Nie wychowujemy sterylnie i w idealnej czystości. 

Kiedy Bąbel  jest czymś umorusany od stóp do głów - jest też najszczęśliwszy! ;) Ma kontakt z piachem, kurzem, błotem, wodą w kałużach czy psią sierścią - ponieważ prawda jest taka, że w pierwszych latach życia dziecko w dużej mierze kształtuje swój układ odpornościowy właśnie przez  "obcowanie" z drobnoustrojami.

Oczywiście nie oznacza to, że nasze mieszkanie obrasta brudem i kilkucentymetrową warstwą kurzu ! Ale na przykład nigdy nie dezynfekowałam Bąblowych zabawek czy gryzaków jakimiś specjalnymi płynami tudzież innymi preparatami - zawsze wystarczyła mi do tego ciepła woda z odrobiną mydła i przyznaję, że nie robiłam tego również zbyt często. Butelki i naczynia też sterylizowałam i bardzo skrupulatnie wyparzałam jedynie do 6. miesiąca życia - natomiast potem po prostu je myłam i od czasu do czasu przelewałam wrzątkiem.  

6. Dość często zmieniamy klimat. 

Jako rodzina włóczykijów uwielbiamy podróżować! Niesie to ze sobą nie tylko liczne atrakcje turystyczne i poznawanie nowych miejsc - ale również częste zmiany otoczenia i warunków atmosferycznych, do których organizm musi się przystosować. Dla odporności dziecka - to naprawdę świetne "ćwiczenie" i całe mnóstwo bodźców mobilizujących układ immunologiczny do prawidłowych reakcji obronnych. Oczywiście dla malucha w wieku Bąbla najbardziej wskazane są wycieczki nad morze (ze względu na nasycenie tamtejszego powietrza jodem) - ale dobrze zadziała też wyjazd w góry czy nad jezioro w zupełnie innym rejonie kraju.