sobota, 31 października 2015

1 listopada

Mogłabym napisać cały długi post o tym, co mnie w tym dniu u niektórych ludzi wkurza. O cmentarnej rewii mody albo nowych furach zaparkowanych tuż pod bramą i blokujących przejście (ale najważniejsze przecież, by je wszyscy widzieli). Chociażby o mojej wiekowej ciotce, która specjalnie z tej okazji biegnie co roku do wypożyczalni po "nowe" futro i kapelusz z szerokim rondem. Oraz o innych jej podobnych, które przechadzają się po cmentarnych alejkach niczym jakaś Paris Hilton po czerwonym dywanie - z obowiązkowym yorkiem pod pachą i szpanując coraz bardziej udziwnionymi stylizacjami, niestety niezbyt adekwatnymi do powagi tego święta  i na widok których aż chciałoby się rzec, że się umarli w grobach przewracają (czytaj: kozaki prawie do samej pupy plus minispódniczka, która tej pupy nawet w całości nie przykrywa).

Daruję sobie jednak szersze wywody i dalsze uszczypliwości w tym temacie. Łudzę się i po cichu mam nadzieję, że to tylko znak naszej małomiasteczkowości. Taki stygmat życia w zabitej deskami dziurze, w której 1 listopada jest dla niektórych osób jedną z naprawdę niewielu okazji, by się "wylansować", "zabłysnąć" i "zrobić wrażenie". Może w innych, większych miejscowościach tak nie jest...oby...

A tak z zupełnie innej - zadumanej i refleksyjnej - beczki: na przełomie października i listopada chyba najczęściej wracam myślami do poezji mojej ulubionej Haliny Poświatowskiej.

Niech zatem Janusz Radek wyśpiewa to, co chodziło mi dziś po głowie 
podczas porządkowania z mamą kolejnych grobów...
 

kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem raczej smutnym 
 czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
i naprawisz co popsuł los okrutny (...) 
patrząc w płomień kochanie
myślę - co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym
 a ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest i który jest chłodny

czwartek, 29 października 2015

Halloween ? Dla mnie bez kontrowersji.

Dla jednych błazenada i robienie sobie "jaj" ze śmierci. Dla innych kolejny sposób na to, by sieciówki i hipermarkety mogły zbić fortunę na sprzedaży tych wszystkich upiornych, makabrycznych gadżetów. Dla jeszcze innych - zagrożenie wartości i tradycji chrześcijańskich w naszym kraju. A dla mnie Halloween jest po prostu sympatycznym, zwariowanym zwyczajem, który niesie ze sobą dla dzieciaków (a także - nie oszukujmy się - dla wielu dorosłych) masę frajdy i dobrej zabawy. 

Nie razi mnie absolutnie, że zostało sprowadzone ze Stanów Zjednoczonych (a tak naprawdę z celtyckiego obrządku Samhain, który irlandzcy imigranci przynieśli do Ameryki Północnej dopiero w XIX wieku). Nie razi mnie, ponieważ nie każde święto musi zawsze wiązać się wyłącznie z religią, patosem, martyrologią i udręką (a taką niestety mamy w Polsce tendencję i odnoszę wrażenie, że wszystkie tradycje zapożyczone, radosne, nie polegające na umartwianiu się, od razu określamy jako "szkodliwe", "niepotrzebne" bądź "komercyjne"). 

I nawet jeśli 1 listopada staniemy w skupieniu, ciszy i zadumie nad grobami naszych bliskich - wcale nie oznacza to, że  dzień wcześniej nie możemy trochę się powygłupiać, urządzić maskarady, pokombinować z dynią i odwiedzić z dziećmi rodzinki czy sąsiadów z okrzykiem "cukierek albo psikus !" I może jest to też jakiś sposób, by śmierć w pewnym sensie obśmiać, wykpić, zdetronizować żartem i groteską - bo czeka nas tak czy siak, a może przez to stanie się (przynajmniej tego dnia) nieco bardziej "oswojona" i mniej straszna. (Choć tak naprawdę to chyba nie ma sensu doszukiwać się w tym wszystkim jakiejkolwiek ideologii).

W czasach mojego dzieciństwa zwyczaj ten nie był jeszcze rozpowszechniony. Natomiast już na studiach miałam okazję uczestniczyć w kilku halloweenowych przyjęciach, na które przebierałam się za jakąś tam Morticię Addams, Krwawą Mary albo inną Gnijącą Pannę Młodą. Kilkukrotnie towarzyszyłam też (w roli opiekunki) mojej sporo młodszej szwagierce i jej koleżankom, kiedy wędrowały od domu do domu w swoich strasznych kostiumach, obdarowywane nawet przez przypadkowych przechodniów całkiem pokaźnymi ilościami słodyczy - i muszę powiedzieć, że prawie wszędzie przyjmowane były życzliwie, z uśmiechem i humorem.

Dlatego też nie spinam się na sam dźwięk słowa Halloween. Nie naburmuszam się. Nie nadymam do tego stopnia, że aż puszcza mi guma w majtkach. Raczej uśmiecham się i biorę wszystko na luzie. 

I dlatego też Bąbel będzie miał w sobotę swój halloweenowy debiut - czyli wędrówkę po dziadkach i pradziadkach w stroju dyni, z plastikowym wiaderkiem na słodkości i inne drobne fanty oraz małym upominkiem w postaci wierszyka i ramki ze swoim "dyniowym" zdjęciem.


wtorek, 27 października 2015

Diamentowe Gody, czyli Bąbel jedzie w gości.

W sumie równie dobrze mógłby w gości pójść, bo moi dziadkowie mieszkają tuż obok, przy sąsiedniej ulicy. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się załadować cały nasz majdan do samochodu, ponieważ nawet tak krótki spacer z bardzo żywiołowym 16-miesięczniakiem, blachą ciasta, dwiema michami sałatki, doniczkowym storczykiem i porcelanowym serwisem kawowym wydawał się operacją ponad nasze siły :)

Okazja? Nie byle jaka ! 

60. rocznica ślubu dziadków, na którą zjechała się w miniony weekend cała nasza rodzina, nawet ta z najbardziej odległych zakątków Polski. 

Bąbel grzeczny i spokojny jak nigdy, chyba lekko skołowany i zaskoczony taką ilością nowych twarzy, cioć, wujków i starszego kuzynostwa, o którego istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. O dziwo nie musiałam biegać za nim po wszystkich pomieszczeniach i łapać w locie zrzucanych z półek babcinych kryształów, ramek ze zdjęciami i innych bibelotów. O dziwo mała rączka nie sięgała na stół wyłącznie w poszukiwaniu tortu o smaku tiramisu i innych słodkości - dopraszała się natomiast o kawałek schabu, swojską kiełbasę i chleb domowego wypieku, przywieziony przez Ciotkę Górską.

I Ciotka Górska, i Wujek Nadjeziorny, i Starsza Kuzynka Wielkomiejska - wszyscy Bąblem zachwyceni, pragnący choć na chwilę porwać go na ręce, pomierzwić tę blond czuprynkę i ucałować usmarowane czekoladą policzki, pomimo głośnych protestów ich właściciela ;) Najwspanialszą kryjówką przed tymi zapędami okazał się dla Młodego babciny strych - pełen zapomnianych szpargałów i najróżniejszych skarbów, zasługujący niewątpliwie na zupełnie odrębny wpis :)

Dziadkowie wzruszeni. Najmniej chyba prezentami (bo im przecież i tak "w tym wieku już nic więcej do szczęścia nie potrzeba"), najbardziej natomiast obecnością wnuków i prawnuków, dopisującą frekwencją i rodzinnym pospolitym ruszeniem, które już od lat nie osiągnęło aż takich rozmiarów.

"Poemat" Bąblowej mamy też zrobił wrażenie. Napisany po licznych konsultacjach z resztą familii, był próbą wyrażenia tego, co chcieliśmy Jubilatom przekazać - choć pewne rzeczy tak trudno ubrać w słowa, podobnie jak trudno mieć oczy zupełnie suche podczas jego odczytywania...

Dla nas szczególnie ważne ostatnie wersy - że razem z nami czekali, że wypatrywali tego bociana równie niecierpliwie, że dziadek był nawet gotowy pobiec po swoją zakurzoną i dawno nie używaną wiatrówkę i go dla nas z nieba zestrzelić ;) Że od samego początku Bąbla zaakceptowali i pokochali - i że swoimi pomarszczonymi dłońmi pomagają nam pokazywać mu świat...


piątek, 23 października 2015

Zaburzone proporcje.

Doskonale pamiętam wpis popełniony przeze mnie na poprzednim blogu, jeszcze zanim Bąbel pojawił się w naszym życiu. Pastwiłam się w nim niemiłosiernie nad jednymi z naszych znajomych, którzy ośmielili się w moim towarzystwie narzekać na swoje dzieci, epatować zmęczeniem, rodzicielskim nerwem i brakiem cierpliwości do własnych pociech.

Pamiętam też, że niektórzy doświadczeni rodzice próbowali ustawić mnie w komentarzach do pionu i bardzo wyraźnie dawali mi do zrozumienia, że sama jako matka też niejednokrotnie się tak poczuję i też niejednokrotnie będę miała ochotę wystawić swoje dziecko za drzwi, kiedy liczenie do dziesięciu ( a nawet stu dziesięciu) już przestanie odnosić pożądany skutek terapeutyczny.

Rzecz jasna, nie wierzyłam im w ani jedno słowo. Sama wprawdzie nie miałam jeszcze ani dziecka, ani żadnej praktyki w całodobowej opiece nad niemowlakiem - ale już i tak z góry WIEDZIAŁAM LEPIEJ, jak to moje macierzyństwo będzie wyglądać (i oczywiście byłam święcie przekonana, że na jego kanwie można będzie pisać kolejne poczytne poradniki dla świeżo upieczonych rodziców, rozchwytywane w księgarniach niczym świeże bułeczki). 

Niestety, tamci komentatorzy mieli sporo racji. Zwracam im honor, przepraszam za własną ignorancję i brak pokory. Przepraszam też Martę i Piotrka za to, że tak po nich wtedy, w tym rzeczonym poście, "pojechałam". Już rozumiem, naprawdę świetnie rozumiem...

Z reguły proporcje w moim macierzyństwie wyglądają następująco:
  •  jakieś 70% jest w nim satysfakcji, spełnienia, wzajemnego picia sobie z Bąblem z dzióbków oraz - że tak to nieelegancko ujmę - matczynego "słodkiego pierdzenia";
  • 30% natomiast stanowią wszelkie kwestie mniej optymistyczne i mniej napawające szczęściem, które z powodzeniem mogłabym wrzucić razem do jednego wspólnego wora, opisanego jako "krew, pot i łzy".
Niestety czasami (ostatnio nawet dość często) zdarza się też tak, że powyższe proporcje ulegają gwałtownemu zachwianiu albo wręcz zupełnemu odwróceniu. I wtedy już naprawdę nie mam siły, by:
  • po raz milionowy powtarzać do znudzenia, że czegoś NIE WOLNO
  • po raz tysięczny podnosić z podłogi Bąbla walącego głową o parkiet, bo czegoś mu się zabroniło; 
  • po raz setny tłumaczyć mu spokojnym i wyważonym tonem, że kiedy uderza mnie w nerwach po twarzy albo szarpie z całej siły za włosy to jest mi przykro, boli i tak się po prostu nie robi.
W takich sytuacjach mam raczej chęć przylać mu po jego 16-miesięcznym, małym zadku - czego oczywiście jednak NIE ROBIĘ, ponieważ nawet tego pojedynczego, niezbyt silnego klapsa nie uważam za żadną (a już na pewno nie za właściwą) metodę wychowawczą.
 
Co w takim razie ROBIĘ ? Czekam, kiedy Małż wróci wreszcie z pracy, a ja będę mogła choć na chwilę zamknąć się w osobnym pomieszczeniu, trochę sobie popłakać albo porządnie wyszorować płytki w łazience, odreagowując w ten sposób stres i upuszczając trochę pary.

A poza tym przypominam sobie wszystkie te wzniosłe rodzicielskie ideały, którymi - zanim sama zostałam mamą - miałam łeb nabity aż po same brzegi. I żałuję, że czasami tak niewiele z teorii odnajduje swoje odzwierciedlenie w praktyce...

wtorek, 20 października 2015

Scenki "z życia szkoły".

Moja szwagierka ma 15 lat. Trzecia klasa gimnazjum. W jej szkole dzieciaki zaglądają sobie nawzajem do portfeli (dosłownie, nie w przenośni) i sprawdzają, kto ma więcej pieniędzy. Tych z najniższym kieszonkowym wyzywa się od "biedaków", "dziadów" i "żebraków". Ci w butach z ubiegłego sezonu nie mogą liczyć na żadne towarzystwo w szkolnej ławce, a przerwy spędzają samotnie pod drzwiami klasy, wyszydzani przez dumnych posiadaczy najnowszego modelu Nike Air Max za - bagatela - 400 złotych.

Jeśli nie stać cię na klasową zagraniczną wycieczkę - znajdujesz się na straconej pozycji, z góry skazany na ostracyzm i wykluczenie. Jeśli twoi rodzice nie mają własnego "biznesu", nie zajmują wysokich stanowisk w trzęsącej całą okolicą spółce i nie kupują ci najbardziej "wypasionych" smartfonów, iPodów, iPadów czy co tam jeszcze jest aktualnie na topie - jesteś zerem. Jeśli przyjęcie urodzinowe urządzasz w domu, a nie w jakimś modnym miejscu na mieście czy w centrum handlowym - wiadomo, że nikt z twojej klasy się na nim nie pojawi.

Ktoś powie : "Przecież szkołę zawsze można zmienić". Niestety to jedyny przybytek w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, w którym A. może na poważnie trenować ukochany przez siebie sport. Nie zrezygnuje. Czasami za marzenia trzeba płacić naprawdę wysoką cenę.

A zresztą, przykłady z innych placówek też można mnożyć...

Córka mojej kuzynki. Lat 13. Jej najlepsza koleżanka już trzeci raz trafia do szpitala odwodniona i w stanie skrajnego wycieńczenia. Postanowiła już nie tylko nie jeść, ale i nie pić. Zbyt często słyszała od dzieciaków z klasy, że jest brzydka, gruba, że "straszny z niej tłuścioch". Zbyt często doznawała przykrości od anorektycznie chudych, wymalowanych lolitek, które już teraz pretendują do tytułu Miss Świata i robią karierę w modelingu. Zbyt często na Fejsa znajomych trafiały jej przerobione w Photoshopie zdjęcia - okrągła buzia z grzywką plus doczepiony do niej świński tułów.

I jeszcze córka sporo od nas starszej znajomej. Lat 16. Od niej chłopak zażądał tak zwanego "dowodu miłości" - a kiedy odmówiła, postanowił z kolegami zamienić jej życie w piekło. Od tamtej pory na wszystkich okolicznych murach tylko jej nazwisko - w zestawieniu z najbardziej wulgarnymi epitetami, jakie można sobie wyobrazić (choć przecież na ich szkolnym gruncie nie są one niczym niezwykłym i funkcjonują na porządku dziennym). 

***

Może ja jestem jakaś "niedzisiejsza". Czasami zdarzało mi się rzucić okiem na któryś odcinek TVN-owskiej "Szkoły" i byłam przekonana, że każdy z przedstawionych tam epizodów to tylko wymysł (chorego umysłowo ?) scenarzysty. Wychodzi jednak na to, że takie rzeczy zdarzają się naprawdę. Może i NIE WSZĘDZIE, ale moim zdaniem nie powinny dziać się NIGDZIE

I może zabrzmi to jak utyskiwanie zgryźliwej, stetryczałej staruszki...Dla jasności dodam, że lat mam - aż? tylko? - 29...No dobra, napiszę to...ZA MOICH CZASÓW takie rzeczy były po prostu nie do pomyślenia !

Nie takiej szkoły chcę dla swojego dziecka. 
Nie takiej grupy rówieśniczej. 
Nie takiego świata.


sobota, 17 października 2015

Czego nauczyły mnie niepłodność, adopcja i macierzyństwo?

Niepłodność nauczyła mnie przede wszystkim tego, że czasem życie ma dla Ciebie scenariusz zupełnie inny niż ten, który sama sobie napisałaś - i czasami trzeba trochę z nim powalczyć, ponegocjować, potargować się;  a czasami po prostu odpuścić i...przyjąć z pokorą.

Na początku niby wszystko się zgadza : poznajesz tego właściwego faceta, przypieczętowujecie swój związek sakramentalnym "tak", zwiedzacie wspólnie spory kawałek świata, kupujecie nowe mieszkanie z obowiązkowym pokoikiem przeznaczonym na dziecięcy. Wszystkie elementy Waszej układanki zdają się perfekcyjnie do siebie pasować - zaczynają tworzyć coraz bardziej spójny i coraz piękniejszy obraz,  godny pozazdroszczenia i oprawienia w złocone ramki.

Nagle podczas rutynowej wizyty w gabinecie ginekologicznym słyszysz diagnozę, którą potwierdza potem pobyt w szpitalu oraz cały szereg innych, bardziej skomplikowanych badań. Czujesz się, jakby Przeznaczenie zupełnie niespodziewanie kopnęło Cię swoim butem w twarz. Tracisz równowagę, miotasz się, próbujesz niemal wszystkiego. A kiedy już wydaje Ci się, że dobiłaś do swoich ostatecznych granic, one nagle robią się rozciągliwe jak z gumy, bo przecież dla tego najważniejszego celu - swojego DZIECKA - jesteś w stanie iść ciągle dalej i dalej...

Jednak w końcu musisz powiedzieć sobie STOP. Inaczej doprowadzisz do ruiny swoje zdrowie fizyczne i psychiczne. Przy okazji zrujnujesz też Wasze małżeństwo, które już zaczyna pękać w szwach jak zbyt ciasny sweter po zimowym obżarstwie - za dużo w nim tej niepłodności, tego poczucia winy, tego całego leczenia i codziennych posiłków komponowanych z mnóstwa kolorowych pigułek.

Zaczynasz zatem opracowywać swój "plan B" - chociaż na razie jeszcze wydaje Ci się on tak odległy jak Antarktyda, surrealistyczny jak obraz Dalego, niewykonalny jak równanie z wszystkimi niewiadomymi...


Adopcja pokazała mi, że ten "plan B" może okazać się błogosławieństwem i prawdziwym darem od losu - nawet jeśli na początku był dla Ciebie tylko "wyjściem awaryjnym"; tylko czymś "na wszelki wypadek"; tylko furtką bezpieczeństwa, która zawsze pozostawała lekko uchylona...

Kiedy poznajesz swoje adoptowane dziecko, otwierasz mu drzwi do swojego domu i serca na oścież. Tak naprawdę zaczynasz kochać je jeszcze na długo przed ukończeniem kursu, przed TYM telefonem, przed Waszym pierwszym spotkaniem... Absolutnie nieistotne staje się, że dziewięć miesięcy życia płodowego spędziło w nie Twoim brzuchu, a pierwsze trzy miesiące po narodzinach - w placówce. Kochasz je całą sobą i postanawiasz zrobić wszystko, by było szczęśliwe - by wynagrodzić mu ten czas bez Was, zagwarantować poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji i otoczyć je opieką i troską najlepszą, na jaką jesteś w stanie się zdobyć.

Stajesz się MAMĄ. Tak naprawdę nieważne, czy biologiczną, czy adopcyjną. Po prostu MAMĄ, która dla swojego synka byłaby w stanie góry przenosić.

Macierzyństwo natomiast każdego dnia udowadnia mi i utwierdza w przekonaniu, że BYŁO WARTO przejść przez to wszystko. Dodatkowo wyleczyło mnie też z dotychczasowego perfekcjonizmu, który momentami ocierał się już najpewniej o zaburzenia obsesyjno-kompulsywne ;)

Dzięki niemu przekonałam się, że moje książki nie muszą być ułożone na półce w porządku alfabetycznym, papiery na biurku - równiutko jak od linijki, a ubrania w szafie - kolorami od najjaśniejszych do najciemniejszych. Podłoga też nie musi wcale lśnić nieskazitelną czystością - równie dobrze może być wyciapana marmoladą albo mieć na sobie wykwintny deseń w ubłocone podeszwy dziecięcych bucików :) Ja natomiast nie potrzebuję już ścisłej rozpiski na każdy dzień tygodnia i każdą w tym dniu godzinę, ponieważ to i tak mój mały Prezes ustala "rozkład jazdy", któremu jako mama pozwalam się po prostu spontanicznie ponieść ;)

Moje dziecko pokazuje mi, jak powinnam cieszyć się życiem i zwykłymi, prostymi rzeczami, o których wcześniej po prostu zapominałam albo nie zauważałam ich w codziennej gonitwie. Tym, że  woda mokra i chlapie. Że niebo niebieskie. Że śpiewa ptak. Że pod kolczastą powłoką kasztana można znaleźć brązowe, lśniące wnętrze. Tak naprawdę to nie ja uczę go świata, tylko uczymy się tego świata oboje, ręka w rękę - on po raz pierwszy, a ja na nowo...

I nawet kiedy czasami dopadnie mnie kryzys, rutyna, tak zwana proza życia, a moje "kurostwo domowe" zaczyna dziobać mnie i drapać pazurami z każdej możliwej strony - to tylko przez chwilę, przez moment, przez okamgnienie; dopóki nie zobaczę tego uśmiechu na ukochanej, Bąbelkowej twarzy :)

wtorek, 13 października 2015

Czy Twoje miasto jest mother-friendly ?

Jako że osobiście mieszkamy na wsi, na tapetę wezmę najbliższe miasto X, odległe od nas o jakieś 30 kilometrów - to, które najczęściej odwiedzamy, robimy w nim większe zakupy, wyskakujemy przekąsić coś do restauracji i oddajemy się najróżniejszym rodzinnym rozrywkom...

Grunt, to odpowiedni grunt ! ;)
 
Niestety całe centrum X wybrukowane zostało kostką - wprawdzie nową, pozyskaną ze środków unijnych i poukładaną w niesamowicie efektowną mozaikę, ale przy okazji również mocno nieregularną i wyboistą, na której dziecięce wózki podskakują niczym podczas wyprawy w góry najtrudniejszym, kamienistym szlakiem ;)

Stosunkowo gładkie przejścia po bokach głównego deptaka są natomiast tak wąskie, że bardziej wypadałoby nazwać je "przesmykami". Nawet najbardziej futurystyczne spacerówki mają problem, by się na nich pomieścić - nie mówiąc już o głębokich wózkach typu "landara", rozmiarami przypominających czołg Rudy z "Czterech pancernych"  (a sami takowy również z konieczności eksploatowaliśmy przez kilka pierwszych miesięcy).

Rzecz jasna to właśnie do centrum najczęściej wybierają się rodziny z małymi dziećmi (i ich wózkami), by się wspólnie zrelaksować i zostawić tam trochę kasy, więc można było jednak nieco lepiej to przemyśleć...

Place zabaw, "kulki", ogródki jordanowskie.

No te akurat są :) Niektóre wręcz mocno "wypasione" i posiadające wszystko to, co małemu człowiekowi do szczęścia potrzebne - więc tu, nawet ze swoją czepliwą naturą, przyczepić się zwyczajnie nie mam do czego ;)


Miejsca parkingowe dla rodziców z dziećmi.

Też są, najczęściej przy centrach handlowych i większych supermarketach. (A że czasami zajmie je jakiś bęcwał bez dzieci, bo tak mu akurat bliżej/wygodniej/bardziej bezstresowo i bezproblemowo - to już akurat nie miasta wina...)

Rodzinny obiad na mieście.

Większość restauracji posiada w swoim menu kilka dań przeznaczonych dla dzieci (rosołek, nuggetsy, jakieś tam "Puchatkowe naleśniki" czy "Smerfne szaszłyki"). Można też zamówić pół porcji albo podjadać z maminego talerza, moszcząc się wygodnie w foteliku do karmienia, przytaszczonym przez obsługę z zaplecza (oczywiście gdyby tylko Bąbel zechciał w nim spokojnie usiedzieć ;) ).

W naszym ulubionym miejscu jest również kącik z klockami, książeczkami i innymi "dzieciowymi" gadżetami, drewniany konik na biegunach, a dla starszych pociech - tablica suchościeralna...Jednak nadal daleko temu do lokali widywanych przez nas np. w Berlinie, gdzie dla maluchów wygospodarowano całe odrębne pomieszczenia, w których sami z wielką chęcią byśmy się pobawili ;) 

***
Wiadomo, że po porządnym posiłku czasami przytrafia się naszemu Szkrabowi pełna i niezbyt pięknie pachnąca pielucha, a zatem przechodzimy do punktu kolejnego - meritum sprawy, można by rzec... ;)

Toalety dla mamy z dzieckiem.

No niby kwestia wybitnie oczywista, że kilkunastomiesięczne dziecko czasami wymaga przewinięcia i zmiany brudnej pieluszki poza domem. A jednak to właśnie toalety dla mamy z dzieckiem wprawiają nas zazwyczaj w mieście X w największe zdumienie i konsternację i to na ich widok mamy chęć popukać się w czoło i spytać "WHAT THE FUCK ?!"

Zapowiada się z reguły bardzo obiecująco. Toaleta JEST. Ma nawet na drzwiach odpowiedni symbol - o taki:


Tyle że tuż po wejściu do środka oznaczenie to okazuje się kompletnie nieadekwatne, ponieważ toaleta...nie posiada przewijaka... Ani żadnego stolika, szafki, czegokolwiek bądź, na czym można byłoby dziecko położyć w wiadomym celu...Czasami nawet prysznic jest, a na nim kotara prysznicowa z rybką Nemo - ale przewijaka NIE MA, mimo że w przypływie desperacji szukamy go wszędzie ;)

Pozostaje zatem jedynie wyciągnąć z naszego podręcznego osobistego bagażu nasz podręczny osobisty przewijak jednorazowy, ułożyć go na podłodze, na nim Bąbla, potem zrobić co trzeba i wyjść psiocząc pod nosem, że po raz kolejny spotkała nas taka dyskryminacja ;)

Choć - UWAGA ! - zdarzają się też chlubne wyjątki od tej niechlubnej reguły.  Na przykład wczoraj się zdarzył, w hipermarkecie Carrefour - i tak byliśmy tym zaskoczeni, że aż musieliśmy zrobić zdjęcie ;)

A jak jest z tym u Was? 
Czy Wasze miasta są rzeczywiście mother-friendly ?

niedziela, 11 października 2015

10 rzeczy, których nie powinieneś mówić rodzicom adopcyjnym.

1. "Ciekawa jestem, dlaczego jego prawdziwi rodzice go oddali."

Ciekawa jesteś? No cóż, chyba jednak nie zaspokoję Twojej ciekawości. Sama wiem na ten temat bardzo niewiele, a nawet gdybym wiedziała więcej - no sorry, ale to nie Twój zakichany interes.  A tak poza wszystkim to jego PRAWDZIWYCH rodziców masz właśnie przed sobą, a my przecież nie zamierzamy go nikomu oddawać - nawet przez myśl nam to nie przeszło.

2. "Teraz, po adopcji, na pewno się odblokujesz i w końcu zajdziesz w ciążę".

Nie adoptowałam dziecka po to, żeby się "odblokować" - w ogóle nie myślę o tym w takich kategoriach. Kocham swojego synka nad życie i nie jest dla mnie czymś "zamiast" - ani tym bardziej żadnym cudownym antidotum na moją niepłodność. Czasami zwyczajnie nie pamiętam o tym, że swoje życie płodowe spędził w brzuchu innej kobiety i - tak zupełnie szczerze - naturalna ciąża na pewno nie jest na ten moment tym, czego pragnę (zwłaszcza, że bez obu jajników byłaby to misja dość skomplikowana w realizacji). Generalnie wydaje mi się, że zasadniczy sens macierzyństwa to "posiadanie" dziecka, a nie samo bycie w ciąży - nie sądzisz?

3. "Adoptowany? Poważnie?! Ojej, strasznie mi przykro..."

No jasna cholera ! DLACZEGO jest Ci przykro? Dlatego, że mam świetne, kochane i niesamowicie rezolutne dziecko?!  A może dlatego, że wreszcie jestem szczęśliwa, mam się dla kogo starać, a moje życie nabrało sensu?!

4. "A wiesz, słyszałam o jednym adoptowanym chłopcu, który podpalił dom swoim rodzicom / chodził ciągle po śmietnikach / zaczął ćpać w wieku 11 lat / dokonał rytualnego mordu na kocie sąsiadów".

Taaaa ??? No coś Ty ??? Bo ja z kolei słyszałam bardzo podobne historie odnośnie dzieci biologicznych, i to pochodzących z tak zwanych "dobrych domów". Hmmm...no to chyba nie ma reguły, prawda?

5.  "Jesteście wspaniali ! Trzeba mieć naprawdę wielkie serce, żeby przyjąć do siebie cudze dziecko. Wasz Synek to prawdziwy szczęściarz."

Nie jesteśmy wspaniali, ani trochę. Jesteśmy zwyczajnymi, przeciętnymi ludźmi, do których dziecko przybyło po prostu nieco inną, mniej standardową drogą. Żadni z nas superbohaterowie i wcale nie ocaliliśmy "biednej sierotki" przed "bidulem" i deprawacją. Gdyby synuś nie trafił do nas, trafiłby do kogoś innego - niepłodnych par nie brakuje, do ośrodków adopcyjnych ustawiają się coraz dłuższe kolejki. To my jesteśmy wielkimi farciarzami - to on ocalił nas przed kompletnym zgorzknieniem, rozżaleniem i permanentnym przygnębieniem...

6. "W sumie ta adopcja to nie taki głupi pomysł. Fajnie jest dostawać co miesiąc pieniądze od państwa na utrzymanie dziecka."  

Ojej ! To rodzice adopcyjni też coś dostają od państwa? Kurczę, dlaczego ja nic nie wiem na ten temat? Byłam przekonana, że dotyczy to tylko rodzin zastępczych...No nie, chyba ktoś nas nie doinformował i taka gigantyczna kasa przeszła nam koło nosa ! ;)

7.  "No ale przecież nie musisz mówić mu, że jest adoptowany. Wzięliście go, jak był jeszcze malutki, więc i tak niczego nie będzie pamiętał".

I właśnie na tym Twoim zdaniem polega budowanie zaufania i prawidłowych, zdrowych relacji w rodzinie? Na wychowywaniu swojego dziecka od samego początku w kłamstwie i niedomówieniach? Nie wydaje mi się, że lepiej dla niego będzie, jeśli dowie się o tym przypadkiem, od kogoś zupełnie obcego, w najmniej odpowiednim momencie. Przeprowadzać się i zacierać za sobą śladów też nie zamierzam, ani tym bardziej upychać pod sukienką poduszki imitującej stan błogosławiony.

8.  "A nie boisz się tych złych genów? Bo wiesz, to nigdy nic nie wiadomo...Gratuluję odwagi."

Geny to nie wszystko - poza tym wielu ludzi chyba mocno przecenia te własne, "niczym nieskażone". Skąd wiesz, co działo się w Twojej rodzinie jeszcze kilka pokoleń wstecz? A teraz? Naprawdę nie ma w niej żadnego alkoholika, osoby poważnie chorej, nikogo z tendencjami do zaburzeń czy dziwnych zachowań? U siebie określacie to mianem "nieszczęścia" albo "ekscentryczności" -  u mojego dziecka nazwalibyście pewnie "złą mocą" lub "dziełem szatana". A może jednak we własnych szeregach poszukacie jakiejś czarownicy do spalenia na stosie? 

Ja kocham małego człowieka, który codziennie uśmiecha się do mnie ufnie i woła "mamo" - a nie jego chromosomy ani łańcuch DNA. No i czasami wręcz cieszę się, że moje dziecko nie będzie miało genów teściowej - myślę, że to byłaby dla naszej rodziny dużo większa tragedia ;)

9. "To naprawdę nie mogliście mieć swoich dzieci? U nas wystarczyło się porządnie przytulić i proszę - od razu bliźniaki."

Super ! Mimo to powinnaś zdawać sobie sprawę, że są też pary, którym dzieci nie wyskakują jedno po drugim jak króliki z kapelusza iluzjonisty. Bliźniaków gratuluję serdecznie - niestety nawet odrobiny taktu ani empatii pogratulować już nie mogę...

10. "Ale wy to wszystko oczywiście załatwialiście tak całkiem legalnie, prawda?" 

A gdzie tam legalnie ! Podjechaliśmy któregoś dnia pod sierociniec autem bez tablic rejestracyjnych, w czarnych kominiarkach na głowach, z atrapą broni palnej za pazuchą. No wiesz, jak w amerykańskich filmach - w końcu wszystkie procedury są po to, żeby móc je sprytnie obejść ;)


Wszystkie powyższe teksty są w 100% autentyczne. 
Słyszeliśmy je niejednokrotnie na naszej adopcyjnej drodze. 
A czy nie prościej byłoby powiedzieć 
tylko to jedno, jedyne zdanie  :

"Gratuluję, bardzo cieszę się Waszym szczęściem."

???